środa, 13 maja 2015

Uwaga JOW-y! Proszę zapiąć pasy!

Nabrała kampania rozpędu. Można zapiąć pasy, bo nie wiadomo, co nas jeszcze czeka. Jedno jest pewne - nasza polityka jest nieprzewidywalna.

Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że nagle, pominąwszy to, co najważniejsze, jak gdyby nigdy nic zabieramy się do przeprowadzenia kluczowej reformy systemu wyborczego, która będzie miała swoje dalekosiężne i długotrwałe konsekwencje? Tak bez debaty, refleksji nad jej skutkami, ot, tak po prostu, byle szybciej, byle przed drugą turą.

Można by było zrozumieć taki rozwój sytuacji, gdyby jeden czy drugi kandydat już wcześniej wspominał, iż jest zwolennikiem jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW), że choćby skłania się czy z sympatią patrzy na to rozwiązanie. Chciałoby się przy tym usłyszeć - występuję tu w roli rzecznika zwykłych obywateli - o tym, po co nam taka zmiana. 

A z drugiej strony, wszystko jest takie czytelne. Bardziej wtajemniczeni (miejmy nadzieję, że ci mniej też) rozumieją, że zabieg z licytowaniem się, kto większym zwolennikiem JOW-ów jest stanowi tani chwyt marketingowy, który - ku zaskoczeniu licytujących - stanowi dowód na słabość kampanii i brak profesjonalizmu polityków (kandydatów i ich sztabów wyborczych).

Sukces Kukiza, to nie tęsknota z mitycznym światem, w którym JOW-y rozwiązują wszystkie problemy, ale efekt nawarstwiania się zjawisk, które badacze społeczni od dawna obserwowali: poczucie marginalizacji, rozczarowania i przekonanie o słabości aktualnej oferty politycznej. Szczególnie dotyczy to młodego pokolenia, którego reprezentanci poparli Kukiza w większym stopniu niż Palikota w 2011 czy Korwin-Mikkego w 2014 roku.


Źródło: A. Guzik, R. Marzęcki, Ł. Stach, Pokolenie '89. Aksjologia i aktywność młodych Polaków, Kraków 2015.

W tej dyskusji o systemie wyborczym padają też argumenty, które są nadużyciem ze strony samych zwolenników JOW. Paweł Kukiz mówi m.in., że "Polki rodzą dzieci w Anglii, bo tam są JOW-y". JOW-y podaje się jako remedium na "zabetonowanie" sceny politycznej. Dyskusja jak zawsze jest ogólnikowa i przesycona stereotypami. Można być zwolennikiem lub przeciwnikiem, ale odpowiedzialność wobec społeczeństwa obliguje do tego, by potraktować sprawę poważnie. I zadać sobie też pytanie: czy to największy problem Polski i Polaków A.D. 2015? Tych problemów z pewnością nie odzwierciedla dyskurs kampanii wyborczej.

Zobacz źródło

czwartek, 7 maja 2015

Jestem "anty"! To widać, słychać i czuć

Niewątpliwie, najpopularniejszym określeniem tej "kampanii wyborczej" jest "kandydat antysystemowy"... Zadziwiająca jest natomiast bezrefleksyjność i łatwość z jaką dziennikarze, a wraz z nimi my sami, posługują się nim w opisie wydarzeń politycznych.

Wobec czego tacy kandydaci są "anty"? Jedni tylko wobec dużych partii politycznych, które utrwaliły swoją pozycję na scenie politycznej i społecznej. Inni wobec ordynacji wyborczej, która ich zdaniem pomaga tym partiom okopywać się na stanowiskach, choć w rzeczywistości składają oni propozycje potencjalnie zwiększające to ryzyko (P. Kukiz). Jeszcze inni wobec modelu sprawowania władzy w Polsce, gdzie zwykły obywatel ma niewiele do powiedzenia, a demokracja w takim wydaniu ucieleśnia zasadę "rządów polityków" (P. Tanajno). A jeszcze inni, otwarcie kontestują demokrację, twierdząc, że jest to "rozwiązanie zbyt kosztowne", "opiera się na fałszu i złudzeniach" (G. Braun), czy w ogóle jest to "najgłupszy ustrój świata" (J. Korwin-Mikke).

Od razu widać, że nie wszyscy "antysystemowi" są też "antydemokratyczni", a tak należałoby rozumieć znaczenie tego modnego ostatnio określenia. Oczywiste jest, że dyskurs medialny ma niezwykle skuteczną moc nadawania nowych znaczeń i narzucania ich swym odbiorcom. To jest przypadek choćby słowa "liberalizm", które zupełnie inaczej rozumiane jest w dyskursie prywatnym i medialnym, zupełnie inaczej na gruncie naukowym. Podobnie jest z byciem "antysystemowcem". Tym mianem zgodnie określa się wszystkich, których do wyborów nie oddelegowały parlamentarne partie polityczne. Ale co ciekawe, większość z tych kandydatów sama siebie identyfikuje przy użyciu tej kategorii.

Czy antydemokratyczny jest Paweł Kukiz, zgłaszający postulat wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych, a więc modyfikacji (a nie likwidacji) kluczowej instytucji demokratycznej, tj. wyborów? Czy antydemokratyczny jest Paweł Tanajno z ugrupowania "Demokracja Bezpośrednia", który domaga się, by więcej spraw publicznych zostawić do decydowania obywatelom?

Demokracja to oczywiście system, który - jako jedyny - ma wbudowany mechanizm autodestrukcji. To jego słabość. Ma też inne, o których mówi większość tych tzw. "antysystemowców". Dlatego ważne jest, aby przed tymi wyborami każdy obywatel zadał sobie pytanie: czy demokracja stanowi dla mnie wartość? Pamiętając o tym, że niezgoda na sposób, w jaki funkcjonuje demokracja nie musi oznaczać jej negacji. Ale czy stanowi dla mnie wartość, której nie zamierzam się zrzec? Czy poprzez te wybory chcę dokonać destrukcji demokracji?

W tej "kampanii wyborczej" brak przede wszystkim wartościowego dyskursu reformatorskiego, który nie dyskutuje z ideą demokracji, ale wysuwa pomysły na to, jak poprawić jej jakość. Za ten deficyt odpowiadają zarówno kandydaci (np. brak autorytetów firmujących określone poglądy), ale i sposób, w jaki publiczną debatę organizują media (patrz: debata prezydencka). "Atysystemowcy" krzyczą więc, że wszystko jest złe, dlatego trzeba to zmienić, ale brakuje im czasu, miejsca, a może przede wszystkim wiedzy i umiejętności, aby powiedzieć JAK TO ZROBIĆ. Pozostają na poziomie haseł wykrzykiwanych niegdyś przez ludzi Samoobrony: "Oni już byli!". Ich treści mają charakter ogólnikowy, brakuje w nich rzetelnych diagnoz, analiz, dobrych przykładów, odwołań. Są tylko hasła: o bandytach, korytach, sitwach i arogancji władzy.

I dalej: brakuje miejsca, czasu i chęci na to, aby pozostali (systemowi?) aktorzy polityczni zmierzyli się z tymi wizjami, stanęli do prawdziwej debaty publicznej, która toczy się przez wiele tygodni, na łamach wielu mediów, aż w końcu zaczyna obchodzić nas, zwykłych obywateli. 


Zobacz źródło