wtorek, 10 listopada 2015

Syndrom niezgodliwości

W 2007 roku gorszący spór dotyczył tego, kto siądzie na tym ważnym krześle. Dziś - odwrotnie. Dobrze by było znać odpowiedź: Prezydenta, Premiera i tych wszystkich dziennikarzy, którzy całe zdarzenie od kilku dni wynoszą do rangi cywilizacyjnego konfliktu, na pytanie: czy naprawdę Polsce i Polakom nic więcej się nie należy? Czy tylko tyle są Państwo w stanie zaoferować? Czy na podobnych rozmiarów debatę nie zasługuje żaden inny problem społeczny? W Łodzi (ale i w wielu innych miastach i miejscach) czeka się ponad 2 lata na wizytę u endokrynologa. O tym podyskutujmy.

Jako remedium na te - niczego nie wnoszące - spory proponuje się zmianę Konstytucji. Skoro nie potrafią się dogadać, to rozdzielmy ich kompetencje tak, by nie mieli okazji wchodzić sobie w paradę. Choć póki co, nie trzeba się fatygować - przez najbliższe cztery lata pojęcie kohabitacji będzie leżało głęboko w szufladzie. Z wielu względów bardzo dobrze, bo to nie kwestia jakości instytucji czy procedur jest tu najważniejsza. To kwestia słabości kultury - tej politycznej.

Przykład nie idzie z góry, a powinien. Elity polityczne, zamiast promować dobre wzorce (współpraca, szacunek, zaufanie, debata), dolewają oliwy do ognia. Wystarczy poobserwować reakcje zwolenników jednego i drugiego "pałacu", dla których jasne jest, kto w całym zamieszaniu "ma złą wolę". Lud nie domaga się, by politycy się porozumieli. Lud PiS, wie, że to wina Kopacz (albo nawet Tuska), lud PO natomiast, że to wina Dudy, z Kaczyńskim do spółki. A dlaczego miałby się domagać, by się dogadali? Porozumienie nie jest dla nas wartością. Od dawna go nie praktykujemy, więc wyparowało z naszej świadomości jako potencjalny scenariusz. Są tylko źli i dobrzy. I odwieczny, nieusuwalny antagonizm.

Wciąż w kulturę polityczną elit wpisany jest "syndrom niezgodliwości", zdiagnozowany u liderów politycznych pierwszej połowy lat 90. XX wieku przez Włodzimierza Wesołowskiego. Ów syndrom to coś więcej niż tylko wzajemna niechęć, medialnie wzmacniana animozja. W skrócie oznacza jednocześnie takie cechy, jak:

1) bezkompromisowość o pryncypialnym podłożu – jest nim odrzucenie możliwości wchodzenia w układy z partiami „historycznie skompromitowanymi”. Z takiej postawy wynika niezgoda na zaakceptowanie partnera jako takiego;

2) niesymetryczność żądań legitymizacyjnych – własną legitymizację uznaje się za „ważną”, a legitymizację innych odrzuca się całkowicie lub częściowo kwestionuje;

3) zacietrzewienie i hasłowość polskiej polityki – utrudnia pozytywny spór;

4) wysoki egoizm partyjny („czysta walka o władzę: o maleńki choćby wpływ, o polityczną widoczność na scenie dyskusji, o „kawałek” władzy rządowej) oraz egocentryzm przywódców – czego konsekwencją jest „walka o władzę faktycznie wyprana z dążeń programowych”;

5) zbiorowe i indywidualne ambicje oraz sztuczne wyolbrzymianie tożsamości;

6) przekonanie przywódców partyjnych o „szczególnym związku ich partii z szerokimi kręgami nieaktywnego jeszcze elektoratu”; postrzeganie partii jako „centrum grawitacji”, które prędzej czy później przyciągnie szerokie kręgi zwolenników, aktywistów i wyborców. Stąd też wynika niechęć do kompromisu oraz podkreślanie, że „my” jesteśmy jedyną prawdziwą alternatywą, jedyną słuszną opozycją itd.



Oficjalnie jednak - Polska jest najważniejsza.


Zobacz źródło

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz