Przez ostatnich kilkanaście (a nawet kilkadziesiąt) lat, czytając klasyków teorii demokracji (Huntington, Sartori, Dahl, Higley, Shapiro, Schmitter, Lijphart, Antoszewski i wielu innych) próbowaliśmy rozpoznać i zrozumieć proces konsolidacji demokracji. Wierzyliśmy, że na tej drodze jesteśmy: im więcej czasu upływa od przełomu roku 1989, tym silniejsze są nasze instytucje i wiara w to, że demokracja to ustrój może nie idealny, ale lepszego przecież nie wymyślono. Ile razy stawiano pytania o to, czy to już koniec transformacji, czy polski system polityczny jest stabilny itd.?
Tymczasem - jakby znienacka - nadchodzi moment, kiedy warto publicznie przypomnieć za Schmitterem, że system demokratyczny nie jest czymś nieuchronnym, nie jest przypisany ani do kapitalizmu, ani nie jest imperatywem etycznym społecznej ewolucji, a jego utrwalenie wymaga ustawicznych wysiłków.
W swoim artykule, który ukaże się w najbliższym numerze politologicznego czasopisma "Athenaeum" (55/2017) piszę:
(...) przyjmując określoną koncepcję konsolidacji [1], powinniśmy – jak przekonują Roberto Stefan Foa i Yascha Mounk – zaakceptować również możliwość „demokratycznej dekonsolidacji” (2016, s. 15). Jak argumentują, demokracja może pewnego dnia przestać być the only game in town (Linz, Stepan, 1996). Obywatele, którzy niegdyś zaakceptowali demokrację jako legalną formę rządów mogą w przyszłości stać się bardziej otwarci na autorytarne alternatywy. Systemy partyjne, w których wszystkie siły polityczne były zjednoczone w obronie demokracji mogą ulec destabilizacji w konsekwencji wzrostu poparcia dla ugrupowań antysystemowych. Zasady, które kiedyś były przestrzegane przez wszystkich istotnych graczy na scenie politycznej, mogą zostać zdeprecjonowane przez polityków, zorientowanych na przejęcie władzy (Foa, Mounk, 2016, s. 15; Sekuła, 2009, s. 47)".
Każdy, kto zetknął się kiedyś z teorią demokracji, powinien wiedzieć, że konsolidacja systemu politycznego (a szczególnie demokratycznego), to kwestia aksjologii. Albo jesteśmy przekonani, że demokracja jest wartością, którą należy cenić, albo możemy wskazać inną alternatywę. Wykorzystując do tego samą procedurę demokratyczną - wolne wybory. Demokratyczny konsens powinien łączyć przede wszystkim elity polityczne, powiemy za Johnem Higleyem - integrować je normatywnie. W drugiej kolejności, powinien łączyć społeczeństwo.
Ostatnie burzliwe wydarzenia polityczne skłaniają jednak do dwóch - wciąż jeszcze wymagających publicznej i akademickiej debaty - sugestii:
1) już sama propozycja ingerencji w zasadę trójpodziału władz, którą stanowiły procedowane projekty ustaw stanowi poważną rysę na - niekwestionowanym do niedawna - demokratycznym konsensie. I dlatego stanowi bezpośredni przejaw "dekonsolidacji";
2) jeżeli prezydent RP, uzasadniając swoje weto, twierdzi, że musi stanąć w obronie podstawowego kanonu demokratycznych wartości ("nie ma u nas tradycji, żeby Prokurator Generalny w jakikolwiek sposób mógł ingerować w prace Sądu Najwyższego, nie wspomnę już o sędziach. I zgadzam się z tymi wszystkimi, którzy mówią, że tak być nie powinno"), a minister sprawiedliwości z tego samego obozu politycznego (!) jawnie krytykuje taką argumentację, to - obiektywnie - obserwujemy proces dezintegracji normatywnej wśród elity politycznej, a nawet elity rządzącej.
I jeszcze jedno - czy można mieć dzisiaj poglądy odmienne od tych, które streścił prezydent w swoim uzasadnieniu? Można. Ale wówczas zagrajmy w otwarte karty - powiedzmy, o jaki model demokracji (lub "demokracji") nam chodzi. Wtedy - jako suweren - będziemy decydować.
[1] Roberto Stefan Foa i Yascha Mounk (2016, s. 15) wskazują na trzy
warunki konsolidacji demokracji: 1) stopień poparcia dla demokracji jako system
rządów; 2) stopień, w jakim partie i
ruchy antysystemowe mają wpływ na życie publiczne; 3) stopień, w jakim
akceptowane są demokratyczne zasady i reguły.