sobota, 6 lutego 2016

Sześć dyskursów przeciw nam


Rządzenie to nie kampania. Ta oczywistość nie jest wszak taka oczywista dla liderów Prawa i Sprawiedliwości, partii, która najpewniej poczuła się  tak silna, iż zapomniała, że właściwa komunikacja to jeden z kluczowych czynników sukcesu na rynku politycznym. 

Partie opozycyjne (a taką przez 8 lat było Prawo i Sprawiedliwość) posługują się najczęściej progresywną retoryką. Jej fundamentem jest narracja, w której akcentuje się konieczność zmiany aktualnego status quo („dobra zmiana”), które zwykle postrzegane i komunikowane jest jako emanacja zła. Dobro nastąpi w przyszłości, kiedy razem (z wyborcami) pokonamy zło. Tylko co wtedy?

Pretendując do najwyższych stanowisk w państwie zwykle się o tym nie myśli. Zapomina się, że w tej nowej roli wszystko będzie inne. Że na co dzień trzeba mieć więcej argumentów uwiarygodniających niż opozycja. Że „łatka” aroganckiej władzy przyklejana jest niejako z automatu, a w związku z tym nie wystarczy już tylko mówić, że się słucha, ale prawdziwie słuchać i odpowiadać na wszystkie wątpliwości. Władza to już nie wygodne oskarżanie, lecz nieustanne tłumaczenie się ze swoich działań. 

Każda nowa władza musi więc sprostać temu niełatwemu zadaniu, które stanowi pierwsze demokratyczne wyzwanie. Polega ono przede wszystkim na uświadomieniu sobie i uznaniu faktu, że wchodząc w tę nową rolę staje się w ogniu – skądinąd zupełnie naturalnej – krytyki, będącej wyrazem paradoksu, który czyni demokrację systemem zinstytucjonalizowanej nieufności: to odpowiednio rozumiana nieufność takich instytucji jak opozycja, media masowe, społeczeństwo obywatelskie wobec każdej władzy politycznej ma stanowić właściwy hamulec i barierę dla jej degeneracji w czasie.

Prawo i Sprawiedliwość, stając się – decyzją wyborców – partią władzy musi dziś zaakceptować stan, w którym w jej działania będzie wymierzonych przynajmniej sześć dyskursów, dokładnie tak samo, jak w każdą inną partię (koalicję) rządzącą. Fakt, że mają one krytyczny względem władzy charakter nie zawsze (najczęściej nie) musi oznaczać argumentu za tezą, iż różne siły jednocześnie prowadzą zorganizowaną wojnę z partią rządzącą. Są one bowiem immanentną częścią systemu politycznego i – co najważniejsze – stanowią samoczynny mechanizm kontrolny dla demokracji.

Dyskurs pierwszy – opozycja. Choć trzeba zauważyć, że w Polsce mamy raczej tradycję słabej opozycji, która często „stara się” nie dostrzegać ważnych błędów strony rządowej. Tym razem jednak mamy do czynienia z pewnym novum, gdyż polityczna rywalizacja została przeniesiona z murów parlamentu na ulice miast. Manifestacje KOD trudno uznać za typowo oddolne, obywatelskie ruchy, szczególnie – jeśli zwrócić uwagę na to, kto i w jakim tonie przemawiał do zgromadzonego tłumu. Dzisiaj to liderzy opozycji  (Petru, Schetyna) licytują się na to, kto wyprowadzi na ulice więcej demonstrantów. Relacje rząd-opozycja zawsze odbywają się w swoistym „zwarciu”: zwycięstwa jednej strony oznaczają porażki drugiej i właśnie dlatego relacje obu są względem siebie konfrontacyjne. Dyskurs opozycji to pierwsze wyzwanie, któremu trzeba podołać „wchodząc w buty” władzy.

Dyskurs drugi - media (programy informacyjne). PiS zawsze miał problem z ułożeniem sobie symbiotycznych relacji z mediami głównego nurtu. Różne badania medioznawcze pokazują, że nawet jeśli „marka” PiS czy nazwisko lidera pojawiała się w danym okresie częściej niż inne, to raczej w negatywnym świetle. Z punktu widzenia samej partii, jest to i tak korzystne, dlatego, że liczy się przede wszystkim medialna widoczność. Ważne, by nazwiska nie przekręcili.

Warto jednak zauważyć, że ta pozorna nieprzychylność mediów nie przeszkodziła jednak odnieść zwycięstwa tak w wyborach prezydenckich, jak i parlamentarnych w roku 2015. PiS w kampanii przebił się ze swoimi głównymi hasłami: obniżenia wieku emerytalnego, 500 zł na dziecko czy wyższą kwotą wolną od podatku. To dowód na to, że wykreowanie wizerunku partii merytorycznej, zorientowanej na rozwiązywanie ważnych problemów społecznych (co w ostatnim roku przed wyborami PiS-owi niewątpliwie się udało) pozwala wyciszyć spór ideologiczny, a przez to wytrącić z ręki, potencjalnie niechętnym mediom, wiele argumentów szufladkujących PiS w sieci bardzo niekorzystnych skojarzeń (lustracja, Smoleńsk, służby specjalne, układy itd.). Po wyborach nauka poszła w las. Rządowe realizacje zostały „przykryte” przez informacje np. o polityczno-prawnym pacie wokół TK.

Dyskurs trzeci  - komentatorzy (publicyści). Upolitycznienie rynku medialnego po roku 2005 zaowocowało tym, że poszczególne redakcje de facto stały się politycznymi zapleczami partii, które, kiedy trzeba, przychodzą w sukurs liderom partyjnym, które niedostatecznie potrafią wytłumaczyć motywy swoich działań. Podział na media prawicowe (zwane nawet „niepokornymi”) i lewicowo-liberalne (zwane dawniej „reżimowymi”) zmieniają właśnie swoje pozycje w konfliktowej strukturze. Jak ktoś trafnie zauważył, dziennikarze sympatyzujący z PO w mediach publicznych są zastępowani dziennikarzami sympatyzującymi z PiS. Trudno jednak sobie wyobrazić sytuację, kiedy na cześć partii rządzącej formułowane są peany przez tych, którzy swoją polityczną sympatię pokładają w innych ugrupowaniach. 

Dyskurs czwarty - komentatorzy (środowisko naukowe). Mimo że zdarzają się przypadki ujawniania swoich sympatii także przez ekspertów, specjalistów czy badaczy życia społeczno-politycznego, to etos naukowy, którym winni się kierować skłania ich do poszukiwania prawdy, rzetelnego przedstawiania faktów i argumentowania wolnego od emocji. Niejednokrotnie też sami się spierają w ocenach tego, co słuszne i niesłuszne, prawdziwe i nieprawdziwe, pozytywne i negatywne. Tutaj jednak po raz kolejny ujawnia się obiektywizm opisywanego mechanizmu. Posłużę się przykładem. Ten sam ekspert (dajmy na to politolog, wypowiadający się w mediach), który w ostatniej fazie kampanii prezydenckiej w 2015 roku krytykował działania ówczesnego prezydenta Bronisława Komorowskiego, punktując np. jego naiwną wiarę w sondaże, sztuczność działań czy nieznajomość problemów zwykłych Polaków, może dzisiaj – z czystym sumieniem – krytykować decyzje obecnego prezydenta Andrzeja Dudy, np. w zakresie ułaskawienia Mariusza Kamińskiego czy powoływania składu Trybunału Konstytucyjnego. W pierwszym przypadku nie był stronnikiem PiS, w drugim – nie jest stronnikiem PO, ani żadnej innej siły politycznej. Jeśli politycy postępują wątpliwie z punktu widzenia tego, co teoria (np. państwa, prawa, demokracji) uznaje za słuszne, to ekspert pytany o opinię powinien pozostać wierny etosowi naukowemu. Dobrze byłoby, gdyby politycy również na tym poziomie potrafili formułować własne kontrargumentacje.

Dyskurs piąty – Internet. Ten rodzaj medium był, jest i zawsze będzie „anarchistyczny”. Dyskurs internetowy jest apolityczny, a nawet anty-polityczny. Niezależnie o tego, kogo dotyczy. Internauci potrafią wychwycić niemal każde „potknięcie” polityka (co ważne – ujawnione wcześniej przez media tradycyjne). A z racji tego, że na tzw. świeczniku znajdują się częściej politycy partii czy koalicji rządzących (z czego również wynoszą korzyści), to również częściej stają się adresatami komentarzy na forach internetowych i bohaterami  memów czy wpisów na portalach społecznościowych. Tutaj podzielę się wnioskiem z małego quasi-eksperymentu. Szczególną uwagę zwracałem na charakter komentarzy pod „facebookowymi” wpisami redakcji, które dotąd nie dorobiły się łatki stronnika kogokolwiek w politycznym polskim sporze ostatnich lat (np. 300polityka.pl). W ostatnich miesiącach rządów PO zdecydowana większość z nich wycelowana była w działania tej partii politycznej, często miały charakter krytyczny, a nawet obraźliwy. Była „moda” na dyskurs „anty-platformerski”. Dzisiaj krytycyzm dyskursu internetowego skupia się przede wszystkim na działaniach PiS. Każda władza musi się liczyć z tym, że raczej prędzej niż później stanie się obiektem internetowego – z reguły nieprzychylnego – komentarza.

Dyskurs szósty  - ulica / życie codzienne. Pomijam tych, którzy wychodzą na ulice w celu wspomożenia swojej politycznej reprezentacji, która – często nie mając innych– w ten sposób szuka pomysłów na widoczność medialną. Jednakże nastroje społeczne (oczekiwania, subiektywne oceny dotyczące poziomu realizacji obietnic) z biegiem czasu stają się poważniejszym wyzwaniem dla elity rządzącej. W pewnym momencie bitewny kurz opada, kampanijne emocje uchodzą, a konkretni ludzie (i co ważniejsze – konkretne grupy interesu, np. grupy zawodowe) powiedzą: „sprawdzam”. Wówczas nie wystarczą okrągłe słowa, magiczne zaklęcia, niejednoznaczne argumentacje, ale sprawne reagowanie na społeczne problemy i skuteczne decyzje, które będą realnie odczuwalne. „Dobra zmiana” jest dobrym hasłem dla wyborczej kampanii, ale niewielu wyborców jest zainteresowanych wyłącznie zmianą na stanowiskach.

piątek, 5 lutego 2016

Najpierw produkt, potem opakowanie

Na początek chcę zaznaczyć, że poniższym wpisem w żaden sposób nie opowiadam się po którejkolwiek ze stron tego niegodnego politycznego sporu, który trwa już kolejny miesiąc. Ale znowu okazuje się, że w Polsce można wygrać wybory (lub tylko próbować je wygrać) bazując jedynie na krytyce przeciwnika politycznego. 

Jednym z newsów dnia była informacja o prezydenckim projekcie ustawy o kredytach walutowych (pomoc dla tzw. "frankowiczów"). Co do istoty całkiem sensowny i przemyślany pomysł. Widać, że jest efektem dłuższej refleksji szerszego grona ludzi. Nawet liderzy opozycji nie mówią z miejsca, że słaby, ale że interesujący. I co na to "frankowicze"? Że zostali oszukani. I słusznie.

Bo w kampanii rzeczywiście usłyszeli, że przewalutowanie będzie po kursie z dnia zaciągnięcia kredytu, tymczasem w przedstawionym projekcie kurs ma być inny, choć w zastosowanej nomenklaturze - "sprawiedliwy". W kampanii mówi się wiele rzeczy, najczęściej obiecuje się sprawy nieprzemyślane w myśl logiki "jakoś to będzie". Ale gdyby ówczesny kandydat Andrzej Duda zaproponował w kampanii zaprezentowany dzisiaj projekt i zainicjował publiczną debatę nad jego szczegółami, to dzisiaj zyskałby tylko wiarygodność (w tej akurat sprawie). 

Podobnie było z walczącym o reelekcję Bronisławem Komorowskim. Najpierw "wypuszczono" spot wyborczy pt. "Dobry start dla młodych" (co sugerowało, że w obozie ówczesnego prezydenta toczy się jakaś pogłębiona refleksja nad poprawą losu tej grupy społecznej), a zaraz po tym młodzi dowiedzieli się, że receptą na poprawę tego losu jest kredyt i zmiana pracy.

Powiem tak: najpierw praca, potem marketing. Najpierw produkt, potem opakowanie.