Rządzenie to nie kampania. Ta oczywistość nie jest wszak taka oczywista dla liderów Prawa i Sprawiedliwości, partii, która najpewniej poczuła się tak silna, iż zapomniała, że właściwa komunikacja to jeden z kluczowych czynników sukcesu na rynku politycznym.
Partie opozycyjne (a taką przez 8 lat było Prawo i
Sprawiedliwość) posługują się najczęściej progresywną retoryką. Jej fundamentem
jest narracja, w której akcentuje się konieczność zmiany aktualnego status quo
(„dobra zmiana”), które zwykle postrzegane i komunikowane jest jako emanacja
zła. Dobro nastąpi w przyszłości, kiedy razem (z wyborcami) pokonamy zło. Tylko
co wtedy?
Pretendując do najwyższych stanowisk w państwie zwykle się o
tym nie myśli. Zapomina się, że w tej nowej roli wszystko będzie inne. Że na co
dzień trzeba mieć więcej argumentów uwiarygodniających niż opozycja. Że „łatka”
aroganckiej władzy przyklejana jest niejako z automatu, a w związku z tym nie
wystarczy już tylko mówić, że się słucha, ale prawdziwie słuchać i odpowiadać
na wszystkie wątpliwości. Władza to już nie wygodne oskarżanie, lecz nieustanne
tłumaczenie się ze swoich działań.
Każda nowa władza musi więc sprostać temu niełatwemu
zadaniu, które stanowi pierwsze demokratyczne wyzwanie. Polega ono przede
wszystkim na uświadomieniu sobie i uznaniu faktu, że wchodząc w tę nową rolę
staje się w ogniu – skądinąd zupełnie naturalnej – krytyki, będącej wyrazem
paradoksu, który czyni demokrację systemem zinstytucjonalizowanej nieufności:
to odpowiednio rozumiana nieufność takich instytucji jak opozycja, media
masowe, społeczeństwo obywatelskie wobec każdej władzy politycznej ma stanowić
właściwy hamulec i barierę dla jej degeneracji w czasie.
Prawo i Sprawiedliwość, stając się – decyzją wyborców –
partią władzy musi dziś zaakceptować stan, w którym w jej działania będzie
wymierzonych przynajmniej sześć dyskursów, dokładnie tak samo, jak w każdą inną
partię (koalicję) rządzącą. Fakt, że mają one krytyczny względem władzy
charakter nie zawsze (najczęściej nie) musi oznaczać argumentu za tezą, iż różne
siły jednocześnie prowadzą zorganizowaną wojnę z partią rządzącą. Są one bowiem
immanentną częścią systemu politycznego i – co najważniejsze – stanowią samoczynny
mechanizm kontrolny dla demokracji.
Dyskurs pierwszy –
opozycja. Choć trzeba zauważyć, że w Polsce mamy raczej tradycję słabej
opozycji, która często „stara się” nie dostrzegać ważnych błędów strony
rządowej. Tym razem jednak mamy do czynienia z pewnym novum, gdyż polityczna
rywalizacja została przeniesiona z murów parlamentu na ulice miast.
Manifestacje KOD trudno uznać za typowo oddolne, obywatelskie ruchy,
szczególnie – jeśli zwrócić uwagę na to, kto i w jakim tonie przemawiał do
zgromadzonego tłumu. Dzisiaj to liderzy opozycji (Petru, Schetyna) licytują się na to, kto
wyprowadzi na ulice więcej demonstrantów. Relacje rząd-opozycja zawsze odbywają
się w swoistym „zwarciu”: zwycięstwa jednej strony oznaczają porażki drugiej i
właśnie dlatego relacje obu są względem siebie konfrontacyjne. Dyskurs opozycji
to pierwsze wyzwanie, któremu trzeba podołać „wchodząc w buty” władzy.
Dyskurs drugi - media
(programy informacyjne). PiS zawsze miał problem z ułożeniem sobie
symbiotycznych relacji z mediami głównego nurtu. Różne badania medioznawcze
pokazują, że nawet jeśli „marka” PiS czy nazwisko lidera pojawiała się w danym
okresie częściej niż inne, to raczej w negatywnym świetle. Z punktu widzenia
samej partii, jest to i tak korzystne, dlatego, że liczy się przede wszystkim
medialna widoczność. Ważne, by nazwiska nie przekręcili.
Warto jednak zauważyć, że ta pozorna nieprzychylność mediów
nie przeszkodziła jednak odnieść zwycięstwa tak w wyborach prezydenckich, jak i
parlamentarnych w roku 2015. PiS w kampanii przebił się ze swoimi głównymi
hasłami: obniżenia wieku emerytalnego, 500 zł na dziecko czy wyższą kwotą wolną
od podatku. To dowód na to, że wykreowanie wizerunku partii merytorycznej,
zorientowanej na rozwiązywanie ważnych problemów społecznych (co w ostatnim
roku przed wyborami PiS-owi niewątpliwie się udało) pozwala wyciszyć spór
ideologiczny, a przez to wytrącić z ręki, potencjalnie niechętnym mediom, wiele
argumentów szufladkujących PiS w sieci bardzo niekorzystnych skojarzeń
(lustracja, Smoleńsk, służby specjalne, układy itd.). Po wyborach nauka poszła
w las. Rządowe realizacje zostały „przykryte” przez informacje np. o
polityczno-prawnym pacie wokół TK.
Dyskurs trzeci - komentatorzy (publicyści).
Upolitycznienie rynku medialnego po roku 2005 zaowocowało tym, że poszczególne
redakcje de facto stały się politycznymi zapleczami partii, które, kiedy trzeba,
przychodzą w sukurs liderom partyjnym, które niedostatecznie potrafią
wytłumaczyć motywy swoich działań. Podział na media prawicowe (zwane nawet „niepokornymi”)
i lewicowo-liberalne (zwane dawniej „reżimowymi”) zmieniają właśnie swoje
pozycje w konfliktowej strukturze. Jak ktoś trafnie zauważył, dziennikarze
sympatyzujący z PO w mediach publicznych są zastępowani dziennikarzami
sympatyzującymi z PiS. Trudno jednak sobie wyobrazić sytuację, kiedy na cześć
partii rządzącej formułowane są peany przez tych, którzy swoją
polityczną sympatię pokładają w innych ugrupowaniach.
Dyskurs czwarty - komentatorzy
(środowisko naukowe). Mimo że zdarzają się przypadki ujawniania swoich
sympatii także przez ekspertów, specjalistów czy badaczy życia
społeczno-politycznego, to etos naukowy, którym winni się kierować skłania ich
do poszukiwania prawdy, rzetelnego przedstawiania faktów i argumentowania
wolnego od emocji. Niejednokrotnie też sami się spierają w ocenach tego, co
słuszne i niesłuszne, prawdziwe i nieprawdziwe, pozytywne i negatywne. Tutaj
jednak po raz kolejny ujawnia się obiektywizm opisywanego mechanizmu. Posłużę
się przykładem. Ten sam ekspert (dajmy na to politolog, wypowiadający się w
mediach), który w ostatniej fazie kampanii prezydenckiej w 2015 roku krytykował
działania ówczesnego prezydenta Bronisława Komorowskiego, punktując np. jego
naiwną wiarę w sondaże, sztuczność działań czy nieznajomość problemów zwykłych
Polaków, może dzisiaj – z czystym sumieniem – krytykować decyzje obecnego
prezydenta Andrzeja Dudy, np. w zakresie ułaskawienia Mariusza Kamińskiego czy
powoływania składu Trybunału Konstytucyjnego. W pierwszym przypadku nie był
stronnikiem PiS, w drugim – nie jest stronnikiem PO, ani żadnej innej siły politycznej.
Jeśli politycy postępują wątpliwie z punktu widzenia tego, co teoria (np. państwa,
prawa, demokracji) uznaje za słuszne, to ekspert pytany o opinię powinien pozostać wierny etosowi naukowemu. Dobrze byłoby, gdyby politycy również na tym poziomie
potrafili formułować własne kontrargumentacje.
Dyskurs piąty – Internet.
Ten rodzaj medium był, jest i zawsze będzie „anarchistyczny”. Dyskurs
internetowy jest apolityczny, a nawet anty-polityczny. Niezależnie o tego, kogo
dotyczy. Internauci potrafią wychwycić niemal każde „potknięcie” polityka (co
ważne – ujawnione wcześniej przez media tradycyjne). A z racji tego, że na tzw.
świeczniku znajdują się częściej politycy partii czy koalicji rządzących (z
czego również wynoszą korzyści), to również częściej stają się adresatami komentarzy
na forach internetowych i bohaterami memów czy wpisów na portalach
społecznościowych. Tutaj podzielę się wnioskiem z małego quasi-eksperymentu.
Szczególną uwagę zwracałem na charakter komentarzy pod „facebookowymi” wpisami
redakcji, które dotąd nie dorobiły się łatki stronnika kogokolwiek w
politycznym polskim sporze ostatnich lat (np. 300polityka.pl). W ostatnich
miesiącach rządów PO zdecydowana większość z nich wycelowana była w działania
tej partii politycznej, często miały charakter krytyczny, a nawet obraźliwy. Była
„moda” na dyskurs „anty-platformerski”. Dzisiaj krytycyzm dyskursu internetowego skupia się przede wszystkim na działaniach PiS. Każda władza musi się liczyć z tym, że raczej
prędzej niż później stanie się obiektem internetowego – z reguły
nieprzychylnego – komentarza.
Dyskurs szósty - ulica / życie codzienne. Pomijam tych,
którzy wychodzą na ulice w celu wspomożenia swojej politycznej reprezentacji,
która – często nie mając innych– w ten sposób szuka pomysłów na widoczność
medialną. Jednakże nastroje społeczne (oczekiwania, subiektywne oceny dotyczące
poziomu realizacji obietnic) z biegiem czasu stają się poważniejszym wyzwaniem
dla elity rządzącej. W pewnym momencie bitewny kurz opada, kampanijne emocje
uchodzą, a konkretni ludzie (i co ważniejsze – konkretne grupy interesu, np.
grupy zawodowe) powiedzą: „sprawdzam”. Wówczas nie wystarczą okrągłe słowa,
magiczne zaklęcia, niejednoznaczne argumentacje, ale sprawne reagowanie na
społeczne problemy i skuteczne decyzje, które będą realnie odczuwalne. „Dobra
zmiana” jest dobrym hasłem dla wyborczej kampanii, ale niewielu wyborców jest
zainteresowanych wyłącznie zmianą na stanowiskach.