Relacje między sferą polityczną i medialną są we współczesnej demokracji bliższe i wzajemnie bardziej zdeterminowane niż kiedykolwiek w historii. Rozwój środków masowego przekazu sprawił, że politycy zyskali niebagatelne narzędzie wykorzystywane w komunikacji z wielomilionowym społeczeństwem, z biegiem czasu – coraz bardziej do polityki zniechęconym, apatycznym, a jednocześnie mniej zainteresowanym i w konsekwencji mniej poinformowanym. Przez to też mniej wymagającym.
Zjawisko to, zwane mediatyzacją polityki, w ciekawy sposób przedstawił szwedzki medioznawca Jesper Strömbäck, który w opisie zmieniających się stosunków na linii media-polityka dokonał swoistej periodyzacji, wskazując na cztery fazy mediatyzacji. Każda z nich odznacza się innym – coraz mniejszym – zakresem niezależności polityki od logiki medialnej.
W pierwszej fazie media masowe stanowiły najważniejsze źródło informacji o polityce oraz główny kanał komunikacji politycznej. W praktyce przekazywały treści niemal w pełni zgodne z intencją podmiotu politycznego.
W kolejnej fazie, stawały się coraz bardziej niezależne od instytucji politycznych i rządowych, a procesem informacyjnym zaczęła kierować raczej logika medialna niż polityczna.
Faza trzecia oznacza, że instytucje oraz polityczni aktorzy potrafią się przystosowywać (adapt) do nowej logiki mediów i wyznaczanych przez dziennikarzy „standardów publikowalności”, a jednocześnie wciąż maleje zakres niezależności polityki od „świata mediów”. Między trzecią i czwartą fazą w zasadzie zacierają się granice między „światem mediów” a „światem rzeczywistym”, co w gruncie rzeczy coraz częściej pozostaje poza świadomością polityków.
W ostatniej – czwartej – fazie polityczni aktorzy przyjmują już jako własne (adopt) zasady logiki medialnej i standardy decydujące o medialnej atrakcyjności, pozwalając im stać się immanentną częścią polityki i rządzenia.
W praktyce oznacza to tyle, że motywem istnienia w polityce przestała być potrzeba rozwiązywania problemów społecznych, realizowania programów (albo strategii, jak kto woli) czy spełniania wyborczych obietnic, a stała się chęć bycia popularnym, rozpoznawalnym, znanym. Co, a raczej jak powiedzieć, żeby wzbudzić falę komentarzy? Gdzie, z kim lub z czym (np. na głowie) wystąpić, aby zwrócić uwagę głównych mediów? Niektórzy są już w tym perfekcjonistami.
To jeszcze nie znaczy, że cała nasza polityka (i wszyscy aktorzy ją tworzący) funkcjonują wedle logiki czwartej fazy mediatyzacji, ale że w tym kierunku zmierzamy. I szans na odwrót nie widać.
poniedziałek, 29 czerwca 2015
czwartek, 11 czerwca 2015
Niestandardowe państwo
Zaczęło się zaraz po przegranej pierwszej turze wyborów prezydenckich. Szereg decyzji prezydenta-kandydata, wśród nich m.in. ta o referendum. Do tego wczorajsze dymisje. Niby w związku z aferą, ale w większości wizerunkowe. Żadna z tych decyzji nie była częścią długofalowego planu, pewnej strategii rządzenia. Wszystkie rażą swoją spontanicznością, podporządkowaniem określonej sytuacji politycznej. I są objawem naprawdę ciężkiej choroby całej polskiej klasy politycznej.
Co jest największą wadą polskiej klasy politycznej? To, że nie potrafi stanąć na wysokości zadania, do którego została powołana - podejmowania nieustannych wysiłków o to, by jakość polskiej demokracji była coraz lepsza. Żeby instytucje funkcjonowały sprawniej i skuteczniej, a obywatele mieli argumenty, dla których warto legitymizować system. Kluczem do osiągnięcia tego celu jest utrwalenie demokratycznej kultury politycznej: reguł, norm, wartości, wzorów zachowań, które są najlepszym remedium na takie sytuacje, jak ta wczoraj. Zamiast wprowadzać i promować nowe, dobre zwyczaje, na każdym kroku umacnia się te złe:
- urzędujący prezydent nie staje do debaty z konkurentami, bo "w Polsce nie takiego ma zwyczaju";
- ważni funkcjonariusze życia publicznego obrażają Państwo Polskie (co prawda w prywatnych rozmowach i nielegalnie nagranych, ale jednak) i bezpośrednio po ujawnieniu tych faktów nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. Wręcz przeciwnie, przez innych ważnych funkcjonariuszy są usprawiedliwiani;
- Marszałek Sejmu sugeruje publicznie, iż Premier polskiego rządu był adresatem propozycji rozbioru Ukrainy, jednak po kilkunastu godzinach przyznaje, że pomylił fakty i takiej propozycji nie było - bez konsekwencji, do tego z laurką, że jest świetnym marszałkiem;
- posłowie (różnych partii) biorą kilkutysięczne zaliczki na podróż samolotem, po czym kupują bilet tanich linii, zatrzymując różnicę w kieszeni. W momencie ujawnienia sprawy różnicę oddali, ale z reszty podobnych operacji przed opinią publiczną się nie rozliczyli. A marszałkowie (też różnych partii) - niczym zawodowi kierowcy - przemierzają tysiące kilometrów do i z okręgów wyborczych samochodami na benzynie za publiczne pieniądze. Żeby tylko spotkać się z wyborcami. Wysłuchać i pomóc. Tak właśnie.
To nie są incydenty, to nie są wpadki. To słabość klasy politycznej, która nie jest gotowa, by wyznaczać właściwe standardy funkcjonowania w życiu publicznym. Standardy, które mówią, że największą wartością w polityce jest dobro i interes państwa. Kiedy one cierpią - trzeba umieć przyznać się do błędu.
Wczoraj kilka osób się przyznało. Ale dopiero, gdy ucierpiał interes partii.
Co jest największą wadą polskiej klasy politycznej? To, że nie potrafi stanąć na wysokości zadania, do którego została powołana - podejmowania nieustannych wysiłków o to, by jakość polskiej demokracji była coraz lepsza. Żeby instytucje funkcjonowały sprawniej i skuteczniej, a obywatele mieli argumenty, dla których warto legitymizować system. Kluczem do osiągnięcia tego celu jest utrwalenie demokratycznej kultury politycznej: reguł, norm, wartości, wzorów zachowań, które są najlepszym remedium na takie sytuacje, jak ta wczoraj. Zamiast wprowadzać i promować nowe, dobre zwyczaje, na każdym kroku umacnia się te złe:
- urzędujący prezydent nie staje do debaty z konkurentami, bo "w Polsce nie takiego ma zwyczaju";
- ważni funkcjonariusze życia publicznego obrażają Państwo Polskie (co prawda w prywatnych rozmowach i nielegalnie nagranych, ale jednak) i bezpośrednio po ujawnieniu tych faktów nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. Wręcz przeciwnie, przez innych ważnych funkcjonariuszy są usprawiedliwiani;
- Marszałek Sejmu sugeruje publicznie, iż Premier polskiego rządu był adresatem propozycji rozbioru Ukrainy, jednak po kilkunastu godzinach przyznaje, że pomylił fakty i takiej propozycji nie było - bez konsekwencji, do tego z laurką, że jest świetnym marszałkiem;
- posłowie (różnych partii) biorą kilkutysięczne zaliczki na podróż samolotem, po czym kupują bilet tanich linii, zatrzymując różnicę w kieszeni. W momencie ujawnienia sprawy różnicę oddali, ale z reszty podobnych operacji przed opinią publiczną się nie rozliczyli. A marszałkowie (też różnych partii) - niczym zawodowi kierowcy - przemierzają tysiące kilometrów do i z okręgów wyborczych samochodami na benzynie za publiczne pieniądze. Żeby tylko spotkać się z wyborcami. Wysłuchać i pomóc. Tak właśnie.
To nie są incydenty, to nie są wpadki. To słabość klasy politycznej, która nie jest gotowa, by wyznaczać właściwe standardy funkcjonowania w życiu publicznym. Standardy, które mówią, że największą wartością w polityce jest dobro i interes państwa. Kiedy one cierpią - trzeba umieć przyznać się do błędu.
Wczoraj kilka osób się przyznało. Ale dopiero, gdy ucierpiał interes partii.
Zobacz źródło |
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)