czwartek, 11 czerwca 2015

Niestandardowe państwo

Zaczęło się zaraz po przegranej pierwszej turze wyborów prezydenckich. Szereg decyzji prezydenta-kandydata, wśród nich m.in. ta o referendum. Do tego wczorajsze dymisje. Niby w związku z aferą, ale w większości wizerunkowe. Żadna z tych decyzji nie była częścią długofalowego planu, pewnej strategii rządzenia. Wszystkie rażą swoją spontanicznością, podporządkowaniem określonej sytuacji politycznej. I są objawem naprawdę ciężkiej choroby całej polskiej klasy politycznej.

Co jest największą wadą polskiej klasy politycznej? To, że nie potrafi stanąć na wysokości zadania, do którego została powołana - podejmowania nieustannych wysiłków o to, by jakość polskiej demokracji była coraz lepsza. Żeby instytucje funkcjonowały sprawniej i skuteczniej, a obywatele mieli argumenty, dla których warto legitymizować system. Kluczem do osiągnięcia tego celu jest utrwalenie demokratycznej kultury politycznej: reguł, norm, wartości, wzorów zachowań, które są najlepszym remedium na takie sytuacje, jak ta wczoraj. Zamiast wprowadzać i promować nowe, dobre zwyczaje, na każdym kroku umacnia się te złe:

- urzędujący prezydent nie staje do debaty z konkurentami, bo "w Polsce nie takiego ma zwyczaju";

- ważni funkcjonariusze życia publicznego obrażają Państwo Polskie (co prawda w prywatnych rozmowach i nielegalnie nagranych, ale jednak) i bezpośrednio po ujawnieniu tych faktów nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. Wręcz przeciwnie, przez innych ważnych funkcjonariuszy są usprawiedliwiani;

- Marszałek Sejmu sugeruje publicznie, iż Premier polskiego rządu był adresatem propozycji rozbioru Ukrainy, jednak po kilkunastu godzinach przyznaje, że pomylił fakty i takiej propozycji nie było - bez konsekwencji, do tego z laurką, że jest świetnym marszałkiem;

- posłowie (różnych partii) biorą kilkutysięczne zaliczki na podróż samolotem, po czym kupują bilet tanich linii, zatrzymując różnicę w kieszeni. W momencie ujawnienia sprawy różnicę oddali, ale z reszty podobnych operacji przed opinią publiczną się nie rozliczyli. A marszałkowie (też różnych partii) - niczym zawodowi kierowcy -   przemierzają tysiące kilometrów do i z okręgów wyborczych samochodami na benzynie za publiczne pieniądze. Żeby tylko spotkać się z wyborcami. Wysłuchać i pomóc. Tak właśnie.

To nie są incydenty, to nie są wpadki. To słabość klasy politycznej, która nie jest gotowa, by wyznaczać właściwe standardy funkcjonowania w życiu publicznym. Standardy, które mówią, że największą wartością w polityce jest dobro i interes państwa. Kiedy one cierpią - trzeba umieć przyznać się do błędu.

Wczoraj kilka osób się przyznało. Ale dopiero, gdy ucierpiał interes partii.


Zobacz źródło

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz