Demokracja nie jest dana nigdy raz na zawsze. Nie jest żadnyn nakazem moralnym, ani ostatecznym celem rozwoju społecznego. Dla wielu ludzi nie jest też najwyższą wartością, której w każdym czasie należy bronić. Jest, bo jest.
Szczególnie młode pokolenie nie jest w stanie rozumieć demokracji i wolności w sposób taki jak wielu tych, dla których te wartości należało kiedyś wywalczyć. Młodzi Polacy, urodzeni po 1989 roku i wychowani w warunkach znacząco innych niż pokolenie ich rodziców czy dziadków traktuje proces transformacji i jej efekt, czyli demokrację bardziej jako stan aktualny. Coś, co zostało dane, o co w szczególności nie trzeba zabiegać. To właśnie dlatego przed starszym pokoleniem stoi wyzwanie - jak nie zmarnować dorobku ostatnich 25 lat w postaci takich wartości, jak wolność i demokracja. Jak utrwalić kulturę polityczną, w której demokracja jako wartość nie podlega dyskusji. Co nie oznacza, że nie można krytykować (oby konstruktywnie) sposobu jej funkcjonowania. Szczególną odpowiedzialność mają w tym zakresie ci, którzy społeczne opinie i postawy kształtują w sensie masowym - nauczyciele (także akademiccy), politycy czy dziennikarze i publicyści.
W ostatnim czasie wielu z nich (głównie politycy) swoimi wypowiedziami przyczyniło się do podważenia istniejącego dotąd konsensu dotyczącego demokratycznych reguł gry. Demokracja, jak wiemy, to taki system, w którym istnieją partie, które przegrywają wybory. Jeśli tak się dzieje, akceptują ten stan rzeczy i w ciągu kolejnej kadencji zabiegają o społeczne poparcie dla swoich postulatów. Konflikt na poziomie politycznym jest czymś naturalnym w demokracji. Jest nawet czymś funkcjonalnym i pożądanym. Takim nie jest natomiast spór o podstawowe wartości, z których wyrastamy, jak również spór o reguły gry. Do tej pory żadna siła polityczna głównego nurtu nie podważała publicznie uczciwości wyborów w skali całego kraju. Do tej pory.
Legitymizacja systemu demokratycznego oznacza tyle, że większość społeczeństwa (a już z pewnością elity polityczne) uznaje, że istniejące instytucje - choć nie są doskonałe - to co do zasady są najlepsze z możliwych. I tu lokuje się problem, którego niektórzy (politycy) nie rozumieją. To różnica między pojmowaniem demokracji jako wartości, a postrzeganiem praktyki jej funkcjonowania.
W wielu wypowiedziach o fałszowaniu wyborów samorządowych w Polsce w 2014 roku brakuje tej odpowiedzialności za słowo używane w sferze publicznej. Krytykując - i słusznie - sposób organizacji wyborów, system liczenia głosów czy liczne błędy i nieprawidłowości na poziomie komisji wyborczych, podważają sens samej instytucji wyborów. Po raz kolejny przekroczyli cienką granicę, za którą znajdują się najcięższe zarzuty, jakich można użyć w demokracji. Nie ulega wątpliwości, że tą granicę będzie teraz łatwiej przekraczać przy kolejnych okazjach (czyt. wyborach).
Zobacz źródło |
Z drugiej strony Radku. Nie można chyba odmówić opozycji prawa do wątpliwości, czy wybory nie zostały sfałszowane. Załóżmy tylko hipotetycznie, że któraś z sił politycznych zacznie fałszować wybory na skalę masową dzięki czemu będzie utrzymywać się przy władzy. Chociaż wybory będą się nadal odbywać i opozycja nadal będzie otrzymywać część mandatów, ale system nie będzie już demokracją tylko jakimś tworem pseudodemokratycznym. Czy wtedy ktoś, kto zacznie krytykować wybory będzie przekraczał cienką linię? Nie zrozum mnie źle, nie staję po żadnej ze stron, ponieważ nie mam wystarczających informacji aby móc sobie wyrobić zdanie (czy to wina mediów?). Faktem jest natomiast, że podejrzane rzeczy działy się podczas wyborów i to nie tylko w postaci pojedynczych wybryków niekompetentnych urzędników. Dlatego troszkę dziwi mnie debata na temat czy podważanie wyników wyborów jest słuszne zamiast próby wyjaśnienia np. faktu ogromnej liczby nieważnych głosów i statystycznie dziwnego rozkładu ilości nieprawidłowych głosów, bardzo dużej rozbieżności pomiędzy ankietami a wynikami. Przypomina mi się sytuacja polityków nagranych w "Sowie" i debaty czy nagrywanie było legalne, gdzie chyba większym problemem było łamanie przez tych urzędników prawa.
OdpowiedzUsuńRysiek M.
Alez właśnie o to chodzi. Zobacz, co sie dzieje. Główny argument dotyczy fałszerstwa wyborczego, ale autorów tych zarzutów chyba nie bardzo obchodza konkretne przypadki nieprawidłowości. Te 2 tygodnie to wystarczający czas, aby zrobic taką liste i w przybliżeniu pokazać skale zjawiska. Powiem wprost, to słabość opozycji, która bardziej ceni bieżący interes polityczny niż interes wszystkich obywateli. Tej władzy można bardzo wiele wytknac, ale dlaczego nie robi tego opozycja? I to nie tylko w tej sprawie. A propos ankiet. Odpowiem, bo sie nimi na co dzien posluguje. Nie wiem jak wygladal kwestionariusz, ale co ma odpowiedziec respondent, ktory glosowal na wojta z partii X, radnego do gminy z partii Y, a do sejmiku z Z? Poza tym ankieta nie przewiduje glosow niewaznych. A te zaburzaja wynik. To pierwsza w historii sytuacja, kiedy politycy bardziej wierza sondazom niz wynikowi glosowania. Wiem, ze mamy do czynienia z wieloma dziwnie wygladajacymi przypadkami, ale, zobaczymy to niebawem, gadajac o falszowaniu wyborow, zadnego z nich nie wyjasnimy.
UsuńTeż nie widziałem ankiet. Ale podejrzewam, że były one podobne do tych w latach ubiegłych i na tej podstawie wysnuwam wniosek że coś tu "nieładnie pachnie". Zdecydowanie uważam, że w tym momencie odbywa się tylko awantura a nie dyskusja, bo żadna ze stron nie stanęła na odpowiednim poziomie. PiS zamiast analizować sytuację od razu zaczął krzyczeć o fałszerstwach. PO zamiast przyjrzeć się nieprawidłowościom zaczął roztrząsać czy można kwestionować wyniki wyborów. A patetyczna fraza "odmęt szaleństwa" po prostu mnie rozłożyła na łopatki.
OdpowiedzUsuń