wtorek, 23 grudnia 2014
piątek, 19 grudnia 2014
Jak daleko stąd, jak blisko, czyli skąd się biorą ruchy miejskie? Część 2.
Polska jako „zielona wyspa”? Ta metafora budzi dzisiaj raczej nasz uśmiech na twarzach, dodatkowo raczej z politowaniem dla tych, którzy się nią posługiwali. „Zieloność” miała bowiem sugerować, że to my uciekamy, a cała Europa nas goni, goni i dogonić nie może. Tylko proza życia zwykłego obywatela jakoś nie pozwalała pozytywnie zweryfikować tej tezy.
Są różne poglądy na to, jak nam jeszcze daleko do tego, co osiągnęły kraje Europy Zachodniej. Spróbujmy na problem spojrzeć z perspektywy tego, na czym nam najbardziej zależy: na rozwoju aktywnego obywatelstwa. Można zaryzykować stwierdzenie, że powoli osiągamy poziom, który tam udało się uzyskać w latach 70. XX wieku.
W jakim sensie? Otóż, ruchy miejskie (ale nie tylko) i opisana w poprzednim wpisie filozofia ich funkcjonowania w przestrzeni publicznej, stanowią efekt ewolucyjnie dokonującej się zmiany kulturowej w polskim społeczeństwie. Bardzo podobnej (w swym mechanizmie) do tej, którą badacze pod kierunkiem Ronalda Ingleharta w latach 70. ubiegłego wieku dostrzegli w społeczeństwach zachodnioeuropejskich. To wówczas do głosu zaczęło tam dochodzić coraz skuteczniej nowe pokolenie – wychowane w zupełnie innych warunkach politycznych i gospodarczych. To pokolenie, które nie pamiętało już II wojny światowej, wychowywane przez swoich rodziców (których uosobieniem były ówczesne elity polityczne) zgodnie z „hipotezą niedostatku”. Ludzie cenią bardziej to, czego im brakuje, dlatego młodsze pokolenie powojenne mogło wzrastać w warunkach zapewniających bezpieczeństwo fizyczne i ekonomiczne. Jego gwarantem miało być państwo dobrobytu. Stąd owo przewartościowanie, które należy rozumieć jako proces polegający na stopniowym odchodzeniu od tzw. wartości materialistycznych (zorientowanych na poczucie bezpieczeństwa fizycznego i ekonomicznego i oznaczających przywiązanie do tradycyjnych norm politycznych, religijnych, moralnych i społecznych) w kierunku tzw. wartości postmaterialistycznych (świecko-racjonalnych i związanych z autoekspresją). To, co dla rodziców było najważniejsze, dla dzieci staje się czymś aktualnym, normalnym, o co nie trzeba szczególnie zabiegać. Podnoszone są za to nowe problemy, dotąd niedostrzegane, jak np. prawa człowieka, prawa pracownicze, kwestia środowiska naturalnego, odpowiedniego organizowania przestrzeni publicznych dla obywateli czy zachowania pokoju na świecie. I stają się one treścią dyskursów politycznych, a potem procesów decyzyjnych.
W jaki sposób empirycznie diagnozowano to zjawisko? W badaniu World Values Survey posłużono się listą dwunastu (początkowo czterech pierwszych) celów, z których respondenci wybierali w ich ocenie najważniejsze: A) utrzymać porządek w kraju; B) w decyzjach rządowych bardziej uwzględniać zdanie ludzi; C) walczyć z rosnącymi cenami; D) chronić wolność słowa; E) utrzymać wysoką stopę wzrostu gospodarczego; F) dbać, by kraj miał solidne siły obronne; G) dać ludziom więcej wpływu na decyzje w pracy i społeczności lokalnej; H) starać się uczynić nasze miasta i wsie piękniejszymi; I) utrzymać stabilną gospodarkę; J) walczyć z przestępczością. Połowa z nich to wartości typowo materialistyczne, druga – postmaterialistyczne. Choć w każdym społeczeństwie największą grupę stanowią tzw. przypadku mieszane, tj. osoby które wskazywały zarówno jedne, jak i drugie wartości. Symptomem zmian, a jednocześnie dobrym wyjaśnieniem pojawiania się w publicznej przestrzeni obywatelskich ruchów społeczno-politycznych są proporcje między „czystymi” materialistami i postmaterialistami.
W. Brytania
|
Niemcy
|
Francja
|
Włochy
|
Polska
|
Ukraina
|
Rumunia
|
Bułgaria
|
|
Materialiści
|
2,7%
|
2,9%
|
5,4%
|
5,9%
|
6,3%
|
13,5%
|
15,1%
|
22,5%
|
2
|
14,9%
|
12,8%
|
13,5%
|
16,5%
|
22,9%
|
26,4%
|
34%
|
31,8%
|
3
|
30,6%
|
25,5%
|
27,9%
|
28,8%
|
40,5%
|
34,7%
|
31%
|
28,1%
|
4
|
33,6%
|
36,7%
|
27,6%
|
29,3%
|
24,7%
|
21,6%
|
16,2%
|
14,8%
|
5
|
13,5%
|
18,5%
|
18,1%
|
13,3%
|
5,1%
|
3,4%
|
3,2%
|
2,5%
|
Postmaterialiści
|
4,7%
|
3,6%
|
7,6%
|
6,2%
|
0,5%
|
0,4%
|
0,4%
|
0,2%
|
Źródło: opracowanie własne na podstawie
WVS 2008.
Ta zmiana normatywna kojarzona jest głównie ze zmianą międzypokoleniową. Nowe młode pokolenie Polaków, wychowywane w warunkach organizowanych przez demokrację i wolny rynek, wnosi do społeczeństwa częściowo nowy katalog potrzeb i wartości. Dla wielu z nich (a z biegiem czasu powinno być więcej takich osób) ważne jest już nie tylko, aby „mieć”, ale również „być”. Wspólnie „być”.
Zobacz źródło |
wtorek, 16 grudnia 2014
Skąd się biorą ruchy miejskie? Część 1.
Zmieńmy temat. Pod zastygłą lawą w końcu "dzieje się" interesujący ferment. Choć jeszcze niedojrzały, to obiecujący pewną nadzieję. Na lepszej jakości demokrację. Opartą na "światłym Obywatelu", który nie tylko jest kierowany przez elity polityczne, ale sam potrafi z tego, co go bulwersuje w sferze prywatnej uczynić kwestię polityczną i publiczną. Którą w końcu będzie trzeba się zająć. I zdecydować.
Wyniki głosowania w ostatnich wyborach samorządowych ujawniły nowe zjawisko. Jeszcze może nie w sensie ilościowym, ale z pewnością jakościowo zmieniły niejedną lokalną scenę polityczną. Ruchy miejskie. Widoczne - jako podmioty konkurujące o glosy wyborców - głownie w dużych miastach, ale jeśli chcemy na problem spojrzeć poprzez owoce ich działalności, to zjawisko ma dużo większą skalę. Wszak nie zawsze ich celem jest transformacją w partię czy komitet polityczny. Swoją rolę – o wiele skuteczniej – mogą i powinny wypełniać głównie poza polityką, tworząc tzw. „przeciwwładzę”, będąc nieustannym wyrzutem sumienia dla elit politycznych.
Przykładem może być tzw. rowerowa masa krytyczna (jedna z wielu inicjatyw Stowarzyszenia Kraków Miastem Rowerów), inicjatywa, której celem jest zwrócenie uwagi na problemy bliskie rowerzystom. Ostatnio pojawia się w kolejnych mniejszych miastach powiatowych.
Ale przecież nie tylko rowerzystom. W rzeczywistości chodzi o postulaty artykułowane w niekonwencjonalny sposób przez mniejszą lub większą grupę osób, ale także w imieniu i - co najważniejsze - interesie nieobecnych czy nawet nieświadomych wielu spraw. W tym przypadku np. tych mieszkańców, którzy chętnie by korzystali z infrastruktury rowerowej, ale tego nie czynią z powodu jej fatalnego stanu. Albo nawet kierowców, którzy dzisiaj stoją w korkach, ale po wdrożeniu szeregu postulowanych inwestycji może się okazać, że ruch samochodowy znacznie się zmniejszy, gdy część zmotoryzowanych przesiądzie się na jednoślady. Nie mówiąc już o sprawie wspólnej dla wszystkich: czystszym powietrzu w mieście.
Działają wiec takie ruchy przede wszystkim w interesie szerszej społeczności. Wychodząc z założenia, że życie we wspólnocie generuje problemy, których konsekwencji doświadcza wielu ludzi jednocześnie. A dodatkowo, tylko tak - wspólnotowo - można im skutecznie zaradzić.
Warto pamiętać, że o sile tych inicjatyw stanowi głownie skala społecznego wsparcia. To ono tworzy prawdziwe wyzwanie dla elit politycznych, od których dzisiaj zależą decyzje dotyczące całego społeczeństwa.
Wyniki głosowania w ostatnich wyborach samorządowych ujawniły nowe zjawisko. Jeszcze może nie w sensie ilościowym, ale z pewnością jakościowo zmieniły niejedną lokalną scenę polityczną. Ruchy miejskie. Widoczne - jako podmioty konkurujące o glosy wyborców - głownie w dużych miastach, ale jeśli chcemy na problem spojrzeć poprzez owoce ich działalności, to zjawisko ma dużo większą skalę. Wszak nie zawsze ich celem jest transformacją w partię czy komitet polityczny. Swoją rolę – o wiele skuteczniej – mogą i powinny wypełniać głównie poza polityką, tworząc tzw. „przeciwwładzę”, będąc nieustannym wyrzutem sumienia dla elit politycznych.
Przykładem może być tzw. rowerowa masa krytyczna (jedna z wielu inicjatyw Stowarzyszenia Kraków Miastem Rowerów), inicjatywa, której celem jest zwrócenie uwagi na problemy bliskie rowerzystom. Ostatnio pojawia się w kolejnych mniejszych miastach powiatowych.
Ale przecież nie tylko rowerzystom. W rzeczywistości chodzi o postulaty artykułowane w niekonwencjonalny sposób przez mniejszą lub większą grupę osób, ale także w imieniu i - co najważniejsze - interesie nieobecnych czy nawet nieświadomych wielu spraw. W tym przypadku np. tych mieszkańców, którzy chętnie by korzystali z infrastruktury rowerowej, ale tego nie czynią z powodu jej fatalnego stanu. Albo nawet kierowców, którzy dzisiaj stoją w korkach, ale po wdrożeniu szeregu postulowanych inwestycji może się okazać, że ruch samochodowy znacznie się zmniejszy, gdy część zmotoryzowanych przesiądzie się na jednoślady. Nie mówiąc już o sprawie wspólnej dla wszystkich: czystszym powietrzu w mieście.
Działają wiec takie ruchy przede wszystkim w interesie szerszej społeczności. Wychodząc z założenia, że życie we wspólnocie generuje problemy, których konsekwencji doświadcza wielu ludzi jednocześnie. A dodatkowo, tylko tak - wspólnotowo - można im skutecznie zaradzić.
Warto pamiętać, że o sile tych inicjatyw stanowi głownie skala społecznego wsparcia. To ono tworzy prawdziwe wyzwanie dla elit politycznych, od których dzisiaj zależą decyzje dotyczące całego społeczeństwa.
P.S. W kolejnym wpisie o społecznych trendach, które raz: wyjaśniają przyczyny coraz większej widoczności ruchów miejskich w politycznym otoczeniu, dwa: pozwalają z nadzieją patrzeć na ten rozwój i przewidywać, że coraz więcej spraw bliskich zwykłemu obywatelowi zostanie podniesionych jako kwestie polityczne. Zapraszam.
środa, 10 grudnia 2014
Pociąg widmo
Nieformalny rzecznik (prywatnie kolega) Radosława Sikorskiego - Roman Giertych - tłumaczy Marszałka Sejmu z jego wyjazdów prywatnym samochodem w kierunku swojego okręgu wyborczego. Pyta: czy to było legalne?
No, oczywiście, że było legalne. Ale czy to oznacza, że mamy zamilknąć? Okazuje się, że cała sztuka polega na tym, aby skonstruować prawo, które legalnie pozwala korzystać z publicznych pieniędzy. Dodajmy - w sposób niegospodarny. A w tym przypadku właśnie z czymś takim mamy do czynienia. Ani Marszałek, ani wicemarszałkowie, ani posłowie nie mają obowiązku potwierdzania, na co wydali te pieniądze. Czy rzeczywiście jeździli na spotkania z wyborcami? Nie wiadomo. Całkiem legalnie.
79500 zł. Cena litra benzyny: około 5 zł. To daje około 15900 litrów benzyny. Niech samochód pali dużo, nawet 10 l/100 km. Wówczas za te pieniądze przejedzie około 159000 km. Sporo. Ale na pewno skorzystali na tym wyborcy w okręgu.
A spójrzmy jeszcze od innej strony. Przywilejem posła jest także darmowy przejazd, np. pociągiem. Oczywiście, rzadko jeżdżą w ten sposób. Jedna posłanka ostatnio wsiadła do pociągu relacji Warszawa-Lublin, nie mogąc uwierzyć, że takie składy jeszcze jeżdżą po Polsce.
To nie jest kwestia tego, co jest legalne, a co nielegalne. Przecież do tej pory nikt tych panów nie nazwał przestępcą. To kwestia tego, co moralne. Tego, jaki przykład idzie z góry. Tego, że państwo długo jeszcze dla większości obywateli nie będzie wartością, którą się powszechnie szanuje.
Profesor Marcin Król w "Stylach politycznego myślenia" pisał o roli elit politycznych: "rola moralna i intelektualna..."
OK, czas kończyć opowiadanie bajek.
No, oczywiście, że było legalne. Ale czy to oznacza, że mamy zamilknąć? Okazuje się, że cała sztuka polega na tym, aby skonstruować prawo, które legalnie pozwala korzystać z publicznych pieniędzy. Dodajmy - w sposób niegospodarny. A w tym przypadku właśnie z czymś takim mamy do czynienia. Ani Marszałek, ani wicemarszałkowie, ani posłowie nie mają obowiązku potwierdzania, na co wydali te pieniądze. Czy rzeczywiście jeździli na spotkania z wyborcami? Nie wiadomo. Całkiem legalnie.
79500 zł. Cena litra benzyny: około 5 zł. To daje około 15900 litrów benzyny. Niech samochód pali dużo, nawet 10 l/100 km. Wówczas za te pieniądze przejedzie około 159000 km. Sporo. Ale na pewno skorzystali na tym wyborcy w okręgu.
A spójrzmy jeszcze od innej strony. Przywilejem posła jest także darmowy przejazd, np. pociągiem. Oczywiście, rzadko jeżdżą w ten sposób. Jedna posłanka ostatnio wsiadła do pociągu relacji Warszawa-Lublin, nie mogąc uwierzyć, że takie składy jeszcze jeżdżą po Polsce.
To nie jest kwestia tego, co jest legalne, a co nielegalne. Przecież do tej pory nikt tych panów nie nazwał przestępcą. To kwestia tego, co moralne. Tego, jaki przykład idzie z góry. Tego, że państwo długo jeszcze dla większości obywateli nie będzie wartością, którą się powszechnie szanuje.
Profesor Marcin Król w "Stylach politycznego myślenia" pisał o roli elit politycznych: "rola moralna i intelektualna..."
OK, czas kończyć opowiadanie bajek.
Zobacz źródło |
poniedziałek, 8 grudnia 2014
Być jak Harrison Ford w "Ściganym"
Kto z nas nie lubił oglądać dreszczowców z gatunku "niesłuszne oskarżenie"? Na portalu Filmweb.pl można nawet znaleźć pełne zestawienie filmów pod tym wspólnym mianownikiem. Być jak Richard Kimble w "Ściganym"...? Bezcenne. Niektórym zostało to na dłużej, jak widać.
Pamiętam koniec lat 90., czasy wczesnego liceum. Dosyć ostry spór potwierdzający istniejący wówczas jeszcze tzw. "podział postkomunistyczny", między lewicą (SLD) i prawicą (AWS). Ich liderzy silnie zakorzenieni w tym historycznym podziale "nie raz, nie dwa, dużo więcej" razy prowadzili mniej lub bardziej poważne polemiki. Już wtedy, zarówno w wielu publicystycznych wystąpieniach, jak i mniej widocznych obywatelskich dyskusjach o polityce dało się odnaleźć takie idealistyczne przekonanie, że musi się dokonać zmiana pokoleniowa, aby sama polityka stała się bardziej pragmatyczna (z punktu widzenia obywatela, nie polityka) i merytoryczna. Czas negatywnie zweryfikował ten naiwny idealizm. Młodzi politycy zreprodukowali to, co najgorsze.
Są lepsi od swoich poprzedników w prowadzeniu gier partyjnych, "ustawianiu się do wiatru", eliminowaniu przeciwników wewnątrz partii, a nade wszystko do perfekcji opanowali pragmatyczny język, który pomaga im osiągać polityczne cele.
Pytanie tylko czy również moralnie i intelektualnie są "trzy poziomy" wyżej...
Zobacz źródło |
Pamiętam koniec lat 90., czasy wczesnego liceum. Dosyć ostry spór potwierdzający istniejący wówczas jeszcze tzw. "podział postkomunistyczny", między lewicą (SLD) i prawicą (AWS). Ich liderzy silnie zakorzenieni w tym historycznym podziale "nie raz, nie dwa, dużo więcej" razy prowadzili mniej lub bardziej poważne polemiki. Już wtedy, zarówno w wielu publicystycznych wystąpieniach, jak i mniej widocznych obywatelskich dyskusjach o polityce dało się odnaleźć takie idealistyczne przekonanie, że musi się dokonać zmiana pokoleniowa, aby sama polityka stała się bardziej pragmatyczna (z punktu widzenia obywatela, nie polityka) i merytoryczna. Czas negatywnie zweryfikował ten naiwny idealizm. Młodzi politycy zreprodukowali to, co najgorsze.
Są lepsi od swoich poprzedników w prowadzeniu gier partyjnych, "ustawianiu się do wiatru", eliminowaniu przeciwników wewnątrz partii, a nade wszystko do perfekcji opanowali pragmatyczny język, który pomaga im osiągać polityczne cele.
Pytanie tylko czy również moralnie i intelektualnie są "trzy poziomy" wyżej...
środa, 3 grudnia 2014
Najważniejsze widoczne dla oczu
Jak oni to robią? Gdybyśmy nie musieli oglądać na co dzień tego, jak się "robi politykę", a mieli okazję zapoznać się tylko z efektami tego procesu, byłoby lepiej dla nas, Obywateli.
Mediatyzacja powoduje jednak, że ważniejsze staje się to, co najmniej istotne. Kto z kim, kogo nie lubi, jak bardzo nie lubi i dlaczego nie chce go widzieć. Temat zastępczy zamiast efektu. Ale kupujemy to, jak kota w worku, bo na rynku politycznym nikt nic innego ie oferuje. Produkt bez żadnej gwarancji za najniższą cenę. Płacimy niewiele, swój głos, za który dostajemy cuda, różne Irlandie, Japonie i trzy miliony mieszkań.
Ma rację Giovanni Sartori, kiedy pisze, że telewizja niszczy politykę. Zaszczepia w politykach destrukcyjny pęd do bycia widocznym, choćby przez chwilę. Taka polityka, "podgrzana" - jak pisze - wywołuje i podsyca problemy, na których rozwiązanie nie ma żadnego pomysłu.
3 grudnia 2014. Od wyborów samorządowych minęły zaledwie trzy dni. Kto dziś jeszcze pamięta, o co toczył się podstawowy spór tej kampanii... Sfałszowane czy nie? Szaleńcy czy też nie?
Odpowiedzialność. Ważna rzecz. W polityce zapomniana. Słowo raczej pomijane. Czy polityk może mieć coś na sumieniu? Może nawet "krew na rękach"? A może wybiera po prostu mniejsze zło, stąd należy mu się zawsze rozgrzeszenie?
Nie należy się. Polityk jest odpowiedzialny ZA coś. Za to, co mówi, że zrobi. Ale też PRZED kimś. Przed tysiącami wyborców i milionami Obywateli.
Odpowiedzialność to nie tylko powiedzieć, że ktoś sfałszował wybory. Odpowiedzialność oznacza doprowadzić sprawę do końca. Słać protesty wyborcze, monitorować i wreszcie najważniejsze - podać do publicznej wiadomości (bo wyrok sądu za dwa lub trzy miesiące nie musi być słyszalny w takiej skali), gdzie i co było "nie tak". Być odpowiedzialnym to nie wystarczy powiedzieć "nic się nie stało". Nie wystarczy też złożyć do sądu pozew wobec politycznego przeciwnika za słowa o fałszowaniu wyborów. Odpowiedzialność do pokazać, gdzie i co było "nie tak" oraz podjąć - widoczne dla społeczeństwa - kroki, które zapobiegną podobnej sytuacji w przyszłości.
A jak będzie? Zobaczymy. Historia pokazuje, że poprzestaniemy tylko na tym co "widoczne dla oczu".
Skaczemy od tematu do tematu, przez wiele tygodni czasem dyskutując o czymś bez konkluzji. Jak na początku tego - tragicznie rozpoczętego - roku. To wówczas politycy wszystkich opcji "poczuli krew" i rzucili się do mediów z propozycjami poprawy bezpieczeństwa na polskich drogach. Wszyscy nagle uprzytomnili sobie, po której stronie trzeba stanąć, kogo trzeba bronić. Ileż emocji było w tych wystąpieniach. Mówiono o "bandytach" na drogach. Posłowie Solidarnej Polski spróbowali nawet zorganizować w Sejmie konferencję prasową pod "mrożącym krew w żylakach" tytułem: "Zero tolerancji dla pijanych bydlaków"...
I co poza tym? Nic. Kompletnie nic. Zero konkretów. Bez odpowiedzialności za obywatela. Głośno jest wtedy, kiedy można się pokazać. A potem, kiedy "wałkujemy" już kolejny temat, kogo obchodzą "stare sprawy"?
Ciekawe czy za tydzień lub dwa będziemy jeszcze "wałkować" temat wyborczych fałszerstw? Oby odpowiedzialnie...
Mediatyzacja powoduje jednak, że ważniejsze staje się to, co najmniej istotne. Kto z kim, kogo nie lubi, jak bardzo nie lubi i dlaczego nie chce go widzieć. Temat zastępczy zamiast efektu. Ale kupujemy to, jak kota w worku, bo na rynku politycznym nikt nic innego ie oferuje. Produkt bez żadnej gwarancji za najniższą cenę. Płacimy niewiele, swój głos, za który dostajemy cuda, różne Irlandie, Japonie i trzy miliony mieszkań.
Ma rację Giovanni Sartori, kiedy pisze, że telewizja niszczy politykę. Zaszczepia w politykach destrukcyjny pęd do bycia widocznym, choćby przez chwilę. Taka polityka, "podgrzana" - jak pisze - wywołuje i podsyca problemy, na których rozwiązanie nie ma żadnego pomysłu.
3 grudnia 2014. Od wyborów samorządowych minęły zaledwie trzy dni. Kto dziś jeszcze pamięta, o co toczył się podstawowy spór tej kampanii... Sfałszowane czy nie? Szaleńcy czy też nie?
Odpowiedzialność. Ważna rzecz. W polityce zapomniana. Słowo raczej pomijane. Czy polityk może mieć coś na sumieniu? Może nawet "krew na rękach"? A może wybiera po prostu mniejsze zło, stąd należy mu się zawsze rozgrzeszenie?
Nie należy się. Polityk jest odpowiedzialny ZA coś. Za to, co mówi, że zrobi. Ale też PRZED kimś. Przed tysiącami wyborców i milionami Obywateli.
Odpowiedzialność to nie tylko powiedzieć, że ktoś sfałszował wybory. Odpowiedzialność oznacza doprowadzić sprawę do końca. Słać protesty wyborcze, monitorować i wreszcie najważniejsze - podać do publicznej wiadomości (bo wyrok sądu za dwa lub trzy miesiące nie musi być słyszalny w takiej skali), gdzie i co było "nie tak". Być odpowiedzialnym to nie wystarczy powiedzieć "nic się nie stało". Nie wystarczy też złożyć do sądu pozew wobec politycznego przeciwnika za słowa o fałszowaniu wyborów. Odpowiedzialność do pokazać, gdzie i co było "nie tak" oraz podjąć - widoczne dla społeczeństwa - kroki, które zapobiegną podobnej sytuacji w przyszłości.
A jak będzie? Zobaczymy. Historia pokazuje, że poprzestaniemy tylko na tym co "widoczne dla oczu".
Skaczemy od tematu do tematu, przez wiele tygodni czasem dyskutując o czymś bez konkluzji. Jak na początku tego - tragicznie rozpoczętego - roku. To wówczas politycy wszystkich opcji "poczuli krew" i rzucili się do mediów z propozycjami poprawy bezpieczeństwa na polskich drogach. Wszyscy nagle uprzytomnili sobie, po której stronie trzeba stanąć, kogo trzeba bronić. Ileż emocji było w tych wystąpieniach. Mówiono o "bandytach" na drogach. Posłowie Solidarnej Polski spróbowali nawet zorganizować w Sejmie konferencję prasową pod "mrożącym krew w żylakach" tytułem: "Zero tolerancji dla pijanych bydlaków"...
I co poza tym? Nic. Kompletnie nic. Zero konkretów. Bez odpowiedzialności za obywatela. Głośno jest wtedy, kiedy można się pokazać. A potem, kiedy "wałkujemy" już kolejny temat, kogo obchodzą "stare sprawy"?
Ciekawe czy za tydzień lub dwa będziemy jeszcze "wałkować" temat wyborczych fałszerstw? Oby odpowiedzialnie...
Zobacz źródło |
piątek, 28 listopada 2014
Lawa
Zgadzam się z uwagą Starego Kolegi ze szkolnej ławy. Muszę to przyznać. Ma rację. Powiem więcej, lepiej wyraził moje myśli.
Jeśli powiedziało się A, to dla naukowej rzetelności trzeba
powiedzieć B, czyli pokazać inne strony dyskutowanego zjawiska. Choć to
tekst publicystyczny. To dla przyzwoitości.
Z jednej strony, za destrukcyjny należy uznać dyskurs o
fałszowaniu wyborów. Tego nie będę powtarzał. Taka krytyka nie powinna
jednak oznaczać stygmatyzowania i wykluczania tych, którzy albo wiedzą,
albo czują, że z wyborami jest "coś nie tak". Taki dyskurs pod hasłem
"nie ma problemu", "odmęty szaleństwa" czy też wyszydzanie tych, którzy maja wątpliwości jest
równie niszczący. W jego ramach, podobnie jak w poprzednim przypadku,
można być tylko po jednej stronie. W zasadzie trzeba tam być. Bo za
barykadą czyha zło.
W imię jakiejś politycznej poprawności służymy
jednej opcji politycznej. Skutki - choć trudne do wyobrażenia - mogą być
równie destrukcyjne. W swej skrajnej wersji, mogą usprawiedliwiać
rzeczywiste fałszerstwa, w które nikt wówczas - przyjmując logikę tej
poprawności - nie uwierzy.
Te dwa ścierające się dyskursy nie obiecują niczego
pozytywnego. Usprawiedliwieniem dla każdego z nich jest istnienie jego
przeciwieństwa. Są one jak zimna skorupa, pod którą płonie lawa
prawdziwych idei, problemów i ich rozwiązań. Ale ona jeszcze poczeka na swój czas.
Zobacz źródło |
środa, 26 listopada 2014
Jakoś to będzie...
Kilka refleksji po konferencji naukowej "25 lat transfromacji w krajach Europy Środkowej i Wschodniej", Uniwersytet Śląski, Katowice, 26 listopada 2014.
Demokracja nie jest dana nigdy raz na zawsze. Nie jest żadnyn nakazem moralnym, ani ostatecznym celem rozwoju społecznego. Dla wielu ludzi nie jest też najwyższą wartością, której w każdym czasie należy bronić. Jest, bo jest.
Szczególnie młode pokolenie nie jest w stanie rozumieć demokracji i wolności w sposób taki jak wielu tych, dla których te wartości należało kiedyś wywalczyć. Młodzi Polacy, urodzeni po 1989 roku i wychowani w warunkach znacząco innych niż pokolenie ich rodziców czy dziadków traktuje proces transformacji i jej efekt, czyli demokrację bardziej jako stan aktualny. Coś, co zostało dane, o co w szczególności nie trzeba zabiegać. To właśnie dlatego przed starszym pokoleniem stoi wyzwanie - jak nie zmarnować dorobku ostatnich 25 lat w postaci takich wartości, jak wolność i demokracja. Jak utrwalić kulturę polityczną, w której demokracja jako wartość nie podlega dyskusji. Co nie oznacza, że nie można krytykować (oby konstruktywnie) sposobu jej funkcjonowania. Szczególną odpowiedzialność mają w tym zakresie ci, którzy społeczne opinie i postawy kształtują w sensie masowym - nauczyciele (także akademiccy), politycy czy dziennikarze i publicyści.
W ostatnim czasie wielu z nich (głównie politycy) swoimi wypowiedziami przyczyniło się do podważenia istniejącego dotąd konsensu dotyczącego demokratycznych reguł gry. Demokracja, jak wiemy, to taki system, w którym istnieją partie, które przegrywają wybory. Jeśli tak się dzieje, akceptują ten stan rzeczy i w ciągu kolejnej kadencji zabiegają o społeczne poparcie dla swoich postulatów. Konflikt na poziomie politycznym jest czymś naturalnym w demokracji. Jest nawet czymś funkcjonalnym i pożądanym. Takim nie jest natomiast spór o podstawowe wartości, z których wyrastamy, jak również spór o reguły gry. Do tej pory żadna siła polityczna głównego nurtu nie podważała publicznie uczciwości wyborów w skali całego kraju. Do tej pory.
Legitymizacja systemu demokratycznego oznacza tyle, że większość społeczeństwa (a już z pewnością elity polityczne) uznaje, że istniejące instytucje - choć nie są doskonałe - to co do zasady są najlepsze z możliwych. I tu lokuje się problem, którego niektórzy (politycy) nie rozumieją. To różnica między pojmowaniem demokracji jako wartości, a postrzeganiem praktyki jej funkcjonowania.
W wielu wypowiedziach o fałszowaniu wyborów samorządowych w Polsce w 2014 roku brakuje tej odpowiedzialności za słowo używane w sferze publicznej. Krytykując - i słusznie - sposób organizacji wyborów, system liczenia głosów czy liczne błędy i nieprawidłowości na poziomie komisji wyborczych, podważają sens samej instytucji wyborów. Po raz kolejny przekroczyli cienką granicę, za którą znajdują się najcięższe zarzuty, jakich można użyć w demokracji. Nie ulega wątpliwości, że tą granicę będzie teraz łatwiej przekraczać przy kolejnych okazjach (czyt. wyborach).
Demokracja nie jest dana nigdy raz na zawsze. Nie jest żadnyn nakazem moralnym, ani ostatecznym celem rozwoju społecznego. Dla wielu ludzi nie jest też najwyższą wartością, której w każdym czasie należy bronić. Jest, bo jest.
Szczególnie młode pokolenie nie jest w stanie rozumieć demokracji i wolności w sposób taki jak wielu tych, dla których te wartości należało kiedyś wywalczyć. Młodzi Polacy, urodzeni po 1989 roku i wychowani w warunkach znacząco innych niż pokolenie ich rodziców czy dziadków traktuje proces transformacji i jej efekt, czyli demokrację bardziej jako stan aktualny. Coś, co zostało dane, o co w szczególności nie trzeba zabiegać. To właśnie dlatego przed starszym pokoleniem stoi wyzwanie - jak nie zmarnować dorobku ostatnich 25 lat w postaci takich wartości, jak wolność i demokracja. Jak utrwalić kulturę polityczną, w której demokracja jako wartość nie podlega dyskusji. Co nie oznacza, że nie można krytykować (oby konstruktywnie) sposobu jej funkcjonowania. Szczególną odpowiedzialność mają w tym zakresie ci, którzy społeczne opinie i postawy kształtują w sensie masowym - nauczyciele (także akademiccy), politycy czy dziennikarze i publicyści.
W ostatnim czasie wielu z nich (głównie politycy) swoimi wypowiedziami przyczyniło się do podważenia istniejącego dotąd konsensu dotyczącego demokratycznych reguł gry. Demokracja, jak wiemy, to taki system, w którym istnieją partie, które przegrywają wybory. Jeśli tak się dzieje, akceptują ten stan rzeczy i w ciągu kolejnej kadencji zabiegają o społeczne poparcie dla swoich postulatów. Konflikt na poziomie politycznym jest czymś naturalnym w demokracji. Jest nawet czymś funkcjonalnym i pożądanym. Takim nie jest natomiast spór o podstawowe wartości, z których wyrastamy, jak również spór o reguły gry. Do tej pory żadna siła polityczna głównego nurtu nie podważała publicznie uczciwości wyborów w skali całego kraju. Do tej pory.
Legitymizacja systemu demokratycznego oznacza tyle, że większość społeczeństwa (a już z pewnością elity polityczne) uznaje, że istniejące instytucje - choć nie są doskonałe - to co do zasady są najlepsze z możliwych. I tu lokuje się problem, którego niektórzy (politycy) nie rozumieją. To różnica między pojmowaniem demokracji jako wartości, a postrzeganiem praktyki jej funkcjonowania.
W wielu wypowiedziach o fałszowaniu wyborów samorządowych w Polsce w 2014 roku brakuje tej odpowiedzialności za słowo używane w sferze publicznej. Krytykując - i słusznie - sposób organizacji wyborów, system liczenia głosów czy liczne błędy i nieprawidłowości na poziomie komisji wyborczych, podważają sens samej instytucji wyborów. Po raz kolejny przekroczyli cienką granicę, za którą znajdują się najcięższe zarzuty, jakich można użyć w demokracji. Nie ulega wątpliwości, że tą granicę będzie teraz łatwiej przekraczać przy kolejnych okazjach (czyt. wyborach).
Zobacz źródło |
poniedziałek, 24 listopada 2014
Siła bezsilnych
Wszyscy tylko o tym, jaki to "ciemny lud" poszedł głosować i sobie zęby połamał w starciu z wyborczą książeczką. OK, w każdym społeczeństwie są osoby, które z różnych względów mogą mieć z tym problem. Ale dlaczego nikt nie próbuje przetestować hipotezy (a nawet jej sformułować), że część z tych nieważnych głosów może być ŚWIADOMYM I CELOWYM działaniem obywateli?
Osobiście nie raz, nie nie tylko prywatnie zastanawiałem się, dlaczego ludzie nie dają do zrozumienia klasie politycznej swojego poziomu dezaprobaty dla ich działań poprzez masowe oddawanie głosów nieważnych. Dziwiło mnie to, dlaczego z dwojga (zostać w domu czy pójść i oddać głos nieważny) wybierają to pierwsze, nie sygnalizując niczego, a raczej swoją bierność i apatię. A jak wiadomo, przyczyn wyborczej absencji jest bardzo wiele i trudno wszystkich "non-voters" podpisywać zbiorczą etykietką. Zapominamy, że głos nieważny to nie zawsze jest efekt braku kompetencji, ale - choćby potencjalnie - wyraz niezgody na pewne status quo. Jest oczywiście różnica między odsetkiem głosów nieważnych w wyborach na wójtów / burmistrzów / prezydentów miast i do rad gmin z jednej strony, a sejmików z drugiej. Spróbujmy jednak zauważyć, że w pierwszym przypadku wybór jest bardziej konkretny, głosujemy na ludzi, których znamy, często nie kierując się ich polityczną czy partyjną afiliacją. Do sejmików głosujemy na partie (te z telewizora), których większość społeczeństwa nie akceptuje, a przynajmniej ma o nich bardzo złe zdanie. Tam gdzie nie ma wyboru, nikt nas nie zmusi do głosowania.
Oczywiście, wiele wątpliwości zniknęłoby, gdybyśmy się dowiedzieli, ile z tych nieważnych głosów powstało poprzez pomyłkowe skreślenie dwóch lub więcej kandydatów, a ile np. poprzez demonstracyjne skreślenie wszystkich. Tego się zapewne nie dowiemy.
I właśnie dlatego, na kartach do głosowania powinna się znajdować opcja "NIE GŁOSUJĘ NA NIKOGO".
Osobiście nie raz, nie nie tylko prywatnie zastanawiałem się, dlaczego ludzie nie dają do zrozumienia klasie politycznej swojego poziomu dezaprobaty dla ich działań poprzez masowe oddawanie głosów nieważnych. Dziwiło mnie to, dlaczego z dwojga (zostać w domu czy pójść i oddać głos nieważny) wybierają to pierwsze, nie sygnalizując niczego, a raczej swoją bierność i apatię. A jak wiadomo, przyczyn wyborczej absencji jest bardzo wiele i trudno wszystkich "non-voters" podpisywać zbiorczą etykietką. Zapominamy, że głos nieważny to nie zawsze jest efekt braku kompetencji, ale - choćby potencjalnie - wyraz niezgody na pewne status quo. Jest oczywiście różnica między odsetkiem głosów nieważnych w wyborach na wójtów / burmistrzów / prezydentów miast i do rad gmin z jednej strony, a sejmików z drugiej. Spróbujmy jednak zauważyć, że w pierwszym przypadku wybór jest bardziej konkretny, głosujemy na ludzi, których znamy, często nie kierując się ich polityczną czy partyjną afiliacją. Do sejmików głosujemy na partie (te z telewizora), których większość społeczeństwa nie akceptuje, a przynajmniej ma o nich bardzo złe zdanie. Tam gdzie nie ma wyboru, nikt nas nie zmusi do głosowania.
Oczywiście, wiele wątpliwości zniknęłoby, gdybyśmy się dowiedzieli, ile z tych nieważnych głosów powstało poprzez pomyłkowe skreślenie dwóch lub więcej kandydatów, a ile np. poprzez demonstracyjne skreślenie wszystkich. Tego się zapewne nie dowiemy.
I właśnie dlatego, na kartach do głosowania powinna się znajdować opcja "NIE GŁOSUJĘ NA NIKOGO".
Zobacz źródło |
środa, 19 listopada 2014
Polska to jednak matrix
A dzisiaj na blogu zagadka z cyklu "kto to powiedział?", a raczej "kto napisał?".
Wyniki wyborów parlamentarnych nakładają na nas obu, przywódców partii, które wygrały wybory parlamentarne, obowiązek działania na rzecz stworzenia koalicji rządowej i powołania rządu. Obie nasze partie, kierując się realistycznym przewidywaniem, że zdobycie przez każdą z nich z osobna bezwzględnej większości w Sejmie jest możliwością czysto teoretyczną, szły do wyborów z jasnym programem koalicyjnym.
Zobacz źródło |
Tak, tak, wszyscy trafili. To fragment "Listu Jarosława Kaczyńskiego do Donalda Tuska z dn. 27 września 2005 r.". Pochodzi z czasów, które w świadomości tych polityków nigdy się nie wydarzyły. Chyba nie bez powodu zapis tej korespondencji zniknął ostatnio ze stron jednej i drugiej partii.
To wówczas, kiedy panowie przemawiali do siebie per przyjaciele z PO, przyjaciele z PiS, możliwe były takie "kwiatki". Listów było więcej, autorów również, a pośród nich jeszcze Jan Rokita (wtedy PO) i Kazimierz Marcinkiewicz (wtedy PiS, bo dziś nie jest to takie oczywiste).
Język miłości zawarty w listach liderów PO i PiS z jednej strony bawi do łez, z drugiej wydaje się zupełnie nierealny, a z trzeciej nasuwa gorzką refleksję i pytanie retoryczne: czy system polityczny daje nam w ogóle szansę bycia racjonalnym obywatelem? Czy poszerzając swoją wiedzę, orientację i zainteresowanie polityką możemy być czegokolwiek bardziej pewni?
Zobacz źródło |
Polska to jednak matrix. Choć być może się jeszcze przebudzi...
piątek, 14 listopada 2014
Dżuma czy cholera?
Czasem sytuacja wydaje się tragiczna. Pozostaje wybór między dżumą a cholerą. Dla wielu z nas - Obywateli - nawet dosyć często. A niepotrzebnie.
Przykład:
Kilka miesięcy temu odbyły się wybory do Parlamentu Europejskiego. Na pytanie - zadawane już po wyborach - o to, ile komitetów wyborczych wówczas startowało wielu ludzi odpowiada: 4, może 5, czasem 6. Kiedy przychodzi je wymienić, to padają nazwy: PO, PiS, SLD, PSL, rzadziej inne. Tymczasem w wyborach brało udział 12 komitetów, w tym 9, które zarejestrowały listy w całym kraju.
Wniosek:
Im mniej wiemy na temat oferty politycznej, tym w większym stopniu jesteśmy przekonani, że nie ma z czego wybierać. Tym częściej dochodzimy do przekonania, że nie warto głosować, bo ten głos niewiele (czytaj: nic) nie zmieni.
Media, przyznając (choćby w serwisach informacyjnych) nieporównanie więcej czasu największej partii rządzącej i największej partii opozycyjnej, a także wszystkim ugrupowaniom parlamentarnym formatują naszą świadomość. Wyznaczają nam pewne ramy, poprzez które patrzymy na politykę i stwierdzamy, kogo należy brać pod uwagę głosując w wyborach.
Są takie okręgi wyborcze, gdzie koncentracja głosów na dwóch formacjach jest tak duża, że cała pula mandatów przypada tylko im. Jak choćby w Nowym Sączu (okręg 14):
Albo w Chrzanowie (tzw. okręg Kraków I, nr 12):
W tym sensie przekazy medialne wzmacniają tzw. "efekt Mateusza" (z Ewangelii św. Mateusza: Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma). Te ugrupowania, które w wyborach parlamentarnych przekroczyły próg wyborczy zyskują jeszcze więcej: pieniędzy (dotacje budżetowe) i rozgłosu (widoczność medialna). Te z kolei, które nie zdobyły mandatów w trakcie kadencji tracą dystans do pozostałych.
Do tego dochodzi "upośledzona" pozycja wszystkich ruchów o niepolitycznym charakterze, których głos - choć często bardzo racjonalny i warty upublicznienia - ginie w przestrzeni, której nikt nie widzi i nie słyszy.
To jeszcze nie oznacza, że nie warto głosować na wielkie partie polityczne. Z ich list często startują bardzo wartościowi kandydaci, których - "stety, niestety" - nie znamy z telewizora. Wybory samorządowe to także szansa na pokazanie się w lokalnej przestrzeni publicznej mniejszych partii politycznych, ruchów miejskich czy społeczno-politycznych alternatyw.
"Światły Obywatelu" - szukaj, pytaj, krytykuj, zadawaj pytania - politykom, ale przede wszystkim sobie. Czy wiem, z czego mogę wybierać? A może po raz kolejny stanę się narzędziem reprodukowania starej elity politycznej?
Przykład:
Kilka miesięcy temu odbyły się wybory do Parlamentu Europejskiego. Na pytanie - zadawane już po wyborach - o to, ile komitetów wyborczych wówczas startowało wielu ludzi odpowiada: 4, może 5, czasem 6. Kiedy przychodzi je wymienić, to padają nazwy: PO, PiS, SLD, PSL, rzadziej inne. Tymczasem w wyborach brało udział 12 komitetów, w tym 9, które zarejestrowały listy w całym kraju.
Wniosek:
Im mniej wiemy na temat oferty politycznej, tym w większym stopniu jesteśmy przekonani, że nie ma z czego wybierać. Tym częściej dochodzimy do przekonania, że nie warto głosować, bo ten głos niewiele (czytaj: nic) nie zmieni.
Media, przyznając (choćby w serwisach informacyjnych) nieporównanie więcej czasu największej partii rządzącej i największej partii opozycyjnej, a także wszystkim ugrupowaniom parlamentarnym formatują naszą świadomość. Wyznaczają nam pewne ramy, poprzez które patrzymy na politykę i stwierdzamy, kogo należy brać pod uwagę głosując w wyborach.
Są takie okręgi wyborcze, gdzie koncentracja głosów na dwóch formacjach jest tak duża, że cała pula mandatów przypada tylko im. Jak choćby w Nowym Sączu (okręg 14):
www.pkw.gov.pl |
Albo w Chrzanowie (tzw. okręg Kraków I, nr 12):
www.pkw.gov.pl |
W tym sensie przekazy medialne wzmacniają tzw. "efekt Mateusza" (z Ewangelii św. Mateusza: Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma). Te ugrupowania, które w wyborach parlamentarnych przekroczyły próg wyborczy zyskują jeszcze więcej: pieniędzy (dotacje budżetowe) i rozgłosu (widoczność medialna). Te z kolei, które nie zdobyły mandatów w trakcie kadencji tracą dystans do pozostałych.
Do tego dochodzi "upośledzona" pozycja wszystkich ruchów o niepolitycznym charakterze, których głos - choć często bardzo racjonalny i warty upublicznienia - ginie w przestrzeni, której nikt nie widzi i nie słyszy.
To jeszcze nie oznacza, że nie warto głosować na wielkie partie polityczne. Z ich list często startują bardzo wartościowi kandydaci, których - "stety, niestety" - nie znamy z telewizora. Wybory samorządowe to także szansa na pokazanie się w lokalnej przestrzeni publicznej mniejszych partii politycznych, ruchów miejskich czy społeczno-politycznych alternatyw.
"Światły Obywatelu" - szukaj, pytaj, krytykuj, zadawaj pytania - politykom, ale przede wszystkim sobie. Czy wiem, z czego mogę wybierać? A może po raz kolejny stanę się narzędziem reprodukowania starej elity politycznej?
Zobacz źródło |
środa, 12 listopada 2014
Za młodość waszą i naszą
A teraz trochę słodko-gorzkiej politycznej satyry. Trudno się nie śmiać, skoro kampania na finiszu. Trudno nie płakać, kiedy przychodzi refleksja, iż "miałkość" wyborczego dyskursu (w pewnymi wyjątkami rzecz jasna) po raz kolejny zbierze właściwe sobie "żniwo" w postaci rekordowo wysokiego poziomu absencji wyborczej.
Przeglądając lokalną prasę w oko wpada mi reklama polityczna kandydata występującego z ramienia znanej partii. Jego hasło głosi: "GŁOSUJĄC NA MNIE GŁOSUJESZ NA ROZWÓJ I LEPSZE JUTRO". Komentarz potrzebny?
Spróbujmy jednak. Człowiek nie jest tak stary, aby nie pamiętać prezydenckiej kampanii wyborczej z 2000 roku. I spotu Lecha Wałęsy, którym były prezydent jednak obraził inteligencję "światłych obywateli".
Pamiętam też satyrę polityczną, która w owym czasie emitowana była na antenie jednej z ogólnopolskich radiostacji. Lektor parodiował wspomniany spot Wałęsy kwestią : "Głosując na mnie, głosujesz na Jagiełłę!".
Teraz mam takie małe "Déjà vu". Ach, młodość wróciła.
Zobacz źródło |
czwartek, 6 listopada 2014
Lepszy argument, by pójść głosować?
Ludzie młodzi od jakiegoś czasu odgrywają jedną z ważniejszych ról w czasie wyborów. W 2011 roku mieli "dać" świetny wynik ówczesnemu Ruchowi Palikota. W wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2014 roku z kolei znacząco poparli Kongres Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego.
Istotnie. Młode pokolenie stanowi i długo jeszcze stanowić będzie (wszak starzejemy się jako społeczeństwo) niebywały ilościowy potencjał wśród wyborców nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie.
Wystarczy zaznaczyć, że w 2008 roku grupę wiekową 18-24 lata w populacji państw członkowskich UE stanowiło 44 280 042 obywateli, a zatem 8,9% wszystkich uprawnionych do głosowania w 27 państwach Unii. Jeszcze większą grupę pełnoprawnych obywateli stanowi młodzież w ramach społeczeństwa polskiego. Trzeba jednak podkreślić, że liczebność tej grupy wiekowej w świetle długofalowych prognoz Głównego Urzędu Statystycznego będzie nieco tracić na znaczeniu (spadek z 11,3% do 7,5% w skali całej populacji) do 2030 roku.
Przykład Ruchu Palikota jest jednak swoistą przestrogą. Stanowi bowiem opis mechanizmu instrumentalnego wykorzystania tej grupy wyborców i wręcz ostentacyjnego porzucenia jej w niedługim czasie po wyborach. Dzisiaj śmiało można powiedzieć, że młodzi ludzie dla ŻADNEJ z partii politycznych nie stanowią grupy docelowej, którą jednocześnie owe partie chciałyby (były zdolne?) długofalowo zagospodarować.
Nawet mimo tego, że realna siła głosu najmłodszych obywateli może dzisiaj substancjalnie wpływać na kształt polskiej sceny politycznej.
Przykład:
W roku przedterminowych wyborów prezydenckich (2010) grupa wiekowa „18-24 lata” stanowiła 12,6% posiadających czynne prawo wyborcze. Dzisiaj stanowi około 3,8 mln uprawnionych do głosowania, co potwierdza tezę o niebywałym potencjale wpływu tej grupy na politykę. Na zwycięską w wyborach parlamentarnych w 2011 roku Platformę Obywatelską głosowało ostatecznie 5 629 773 obywateli, a drugą w kolejności partię polityczną (Prawo i Sprawiedliwość): 4 295 016. Młodzi ludzie, gdyby poszli do urn wyborczych bez wyjątku, stanowiliby prawie 40% głosujących na dwa największe ugrupowania polityczne. Ruch Palikota, który dosyć niespodziewanie uzyskał trzeci wynik w skali całego kraju poparło „zaledwie” 1 439 490 wyborców.
Z drugiej strony - młodzi ludzie stanowią grupę wiekową, która najrzadziej głosuje.
Wniosek jest oczywisty:
Młode pokolenie, "odpuszczając" kwestię wyborów samo skazuje się na polityczną marginalizację. Politykom NIE OPŁACA się zabiegać o grupę, która - choć potencjalnie może bardzo wiele - to praktycznie niewiele znaczy...
Czy to wystarczający argument, aby tym razem pójść i niektórym pokazać "czerwoną kartkę"?
Istotnie. Młode pokolenie stanowi i długo jeszcze stanowić będzie (wszak starzejemy się jako społeczeństwo) niebywały ilościowy potencjał wśród wyborców nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie.
Wystarczy zaznaczyć, że w 2008 roku grupę wiekową 18-24 lata w populacji państw członkowskich UE stanowiło 44 280 042 obywateli, a zatem 8,9% wszystkich uprawnionych do głosowania w 27 państwach Unii. Jeszcze większą grupę pełnoprawnych obywateli stanowi młodzież w ramach społeczeństwa polskiego. Trzeba jednak podkreślić, że liczebność tej grupy wiekowej w świetle długofalowych prognoz Głównego Urzędu Statystycznego będzie nieco tracić na znaczeniu (spadek z 11,3% do 7,5% w skali całej populacji) do 2030 roku.
Udział grupy wiekowej 18-24 w całej populacji i wśród uprawnionych do
głosowania
Rok
|
Procent
populacji
|
Procent
uprawnionych do głosowania
|
2007
|
11,3
|
14,1
|
2010
|
10,2
|
12,6
|
2030
|
7,5
|
9,1
|
Źródło: dane GUS.
Przykład Ruchu Palikota jest jednak swoistą przestrogą. Stanowi bowiem opis mechanizmu instrumentalnego wykorzystania tej grupy wyborców i wręcz ostentacyjnego porzucenia jej w niedługim czasie po wyborach. Dzisiaj śmiało można powiedzieć, że młodzi ludzie dla ŻADNEJ z partii politycznych nie stanowią grupy docelowej, którą jednocześnie owe partie chciałyby (były zdolne?) długofalowo zagospodarować.
Nawet mimo tego, że realna siła głosu najmłodszych obywateli może dzisiaj substancjalnie wpływać na kształt polskiej sceny politycznej.
Przykład:
W roku przedterminowych wyborów prezydenckich (2010) grupa wiekowa „18-24 lata” stanowiła 12,6% posiadających czynne prawo wyborcze. Dzisiaj stanowi około 3,8 mln uprawnionych do głosowania, co potwierdza tezę o niebywałym potencjale wpływu tej grupy na politykę. Na zwycięską w wyborach parlamentarnych w 2011 roku Platformę Obywatelską głosowało ostatecznie 5 629 773 obywateli, a drugą w kolejności partię polityczną (Prawo i Sprawiedliwość): 4 295 016. Młodzi ludzie, gdyby poszli do urn wyborczych bez wyjątku, stanowiliby prawie 40% głosujących na dwa największe ugrupowania polityczne. Ruch Palikota, który dosyć niespodziewanie uzyskał trzeci wynik w skali całego kraju poparło „zaledwie” 1 439 490 wyborców.
Z drugiej strony - młodzi ludzie stanowią grupę wiekową, która najrzadziej głosuje.
Frekwencja
wyborcza w grupach wiekowych (w procentach)
Źródło: Polskie Generalne Studium Wyborcze. |
Wniosek jest oczywisty:
Młode pokolenie, "odpuszczając" kwestię wyborów samo skazuje się na polityczną marginalizację. Politykom NIE OPŁACA się zabiegać o grupę, która - choć potencjalnie może bardzo wiele - to praktycznie niewiele znaczy...
Czy to wystarczający argument, aby tym razem pójść i niektórym pokazać "czerwoną kartkę"?
Zobacz źródło |
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)